Artykuły

Poskromienie "Krokodyla"

Jeszcze do niedawna w naszej tradycji scenicznej nazwisko Dostojewskiego nie łączyło się w żaden sposób z twórczością komediową. Nic dziwnego, humor to sfera dość odległa zasadniczym zainteresowaniom pisarza, mimo iż w wielu jego utworach, a także w "Dzienniku" znajdujemy wiele fragmentów pisanych z dużym zacięciem satyrycznym, bliskich gogolowskiej tradycji satyry społeczno-obyczajowej. Interesującą nowością w dziejach teatralnej recepcji twórczości Dostojewskiego w Polsce - było niedawne przedstawienie "Biednych ludzi", przygotowane przez krakowski Stary Teatr w oryginalnej inscenizacji Tadeusza Bradeckiego (pisaliśmy o nim na łamach "Teatru"). Podobne nadzieje budziła przygotowywana przez Eugeniusza Korina sceniczna adaptacja "Krokodyla" - jednego z niewielu satyrycznych opowiadań Dostojewskiego. Nim jednak o samym przedstawieniu, kilka słów o nieznanym szerzej utworze.

"Krokodyla" opublikował Dostojewski w 1865 roku na łamach wydawanego wspólnie z bratem czasopisma "Epocha". W kilka lat później zanotuje w swym "Dzienniku": "...wpadłem na pomysł napisania fantastycznej opowiastki, czegoś w rodzaju naśladownictwa "Nosa" Gogola. Nigdy jeszcze nie próbowałem pisać czegoś w tym rodzaju. Był to figiel czysto literacki, wyłącznie dla zabawy. Nasunęło mi się rzeczywiście kilka komicznych pomysłów, które miałem ochotę rozwinąć". Dostojewski mija się tu nieco z prawdą, szczerość nie jest jednak najważniejszą powinnością pisarza. "Dziennik" też w jakimś stopniu podlegał literackiej kreacji. Jedno nie ulega wątpliwości: Dostojewski wyraźnie bagatelizuje znaczenie swego opowiadania, chce w nim koniecznie widzieć mniej niż jest w stanie dostrzec czytelnik. Dlaczego?

Przypomnijmy pokrótce treść utworu, obdarzonego podtytułem: Prawdziwa opowieść o tym, jak pewien pan został w Pasażu połknięty przez krokodyla żywcem, cały, bez reszty, i co z tego wynikło. Ano wynikło to, że ów pan - nie najtęższego umysłu urzędnik - miast zostać przez wzmiankowanego krokodyla strawionym - zadomowił się w jego wnętrzu, a co gorsza - poczuł się, nie wiedzieć czemu, uprawniony do głoszenia z tego miejsca własnych koncepcji społecznych, do pouczania narodu. "Cały jestem przeniknięty wielkimi ideami, dopiero teraz, na odpoczynku, mogę marzyć o poprawie losu całej ludzkości. Z krokodyla wyjdzie teraz prawda i światło. Niewątpliwie wynajdę nową własną teorię nowych stosunków ekonomicznych i będę się nią szczycić [...] Obalę wszystko i będę nowym Fourierem. [...] dowiodę, że nawet leżąc na boku, można zmienić przeznaczenie ludzkości. Wszystkie wielkie idee i kierunki naszych gazet widocznie są wymyślane przez wylegujących się na boku; oto dlaczego nazywamy je ideami gabinetowymi."

Zdarza się, że losy dzieł literackich są często bardziej fascynujące niż one same. Utwór Dostojewskiego, pomyślany jako zręczna polemika z modnymi wtedy w Rosji koncepcjami społeczno-ekonomicznymi (jakimi - to temat wart osobnej analizy), poczytano za bezpardonową napaść na ideowego przeciwnika Dostojewskiego - Mikołaja Czernyszewskiego, przebywającego wówczas na syberyjskim wygnaniu. Jak miał odpowiedzieć Dostojewski na takie dictum? Że Iwan Matwieicz to nie Mikołaj Czernyszewski, a krokodyl - to nie alegoria Syberii? Nie odpowiedział wcale, może i dlatego, że bankructwo odebrało mu jego pismo - "Epocha". Dopiero później, w "Dzienniku", jakby dla wytłumaczenia się - napisał tak, jak napisał. Ale nie kazał w to wierzyć.

Pora już, by przejść do omówienia spektaklu, który stał się pretekstem do niniejszych rozważań. Niestety, nie jest to perspektywa zbyt kusząca; w jej obliczu recenzent czuje się prawie tak, jak połknięty przez krokodyla Iwan Matwieicz: musi coś wymyśleć, tylko nie bardzo ma z czego. Mimo wszystko

- spróbujmy.

Eugeniusz Korin figuruje na afiszu nie tylko jako reżyser, lecz także adaptator, współautor scenografii, ba, również współwykonawca przedstawienia (śpiewa w nim jedną piosenkę). Mamy więc prawo mówić o spektaklu autorskim i w tych kategoriach go oceniać. Na to zgoda, tylko że podejmując się różnych zadań Korin ma w sumie do przekazania widzowi o wiele mniej informacji niż daje ich sam tekst. Cóż bowiem oglądamy na scenie? Nic ponad banalną, ograną farsę. O głupim urzędniku, o jego niewiernej żonie, która korzystała skwapliwie z tego, że jej małżonek "czasowo przebywa w krokodylu", o uwodzicielskim, oczywiście, przyjacielu domu. Wszystko już było... Krokodyl zmienił się w niegroźną jaszczurkę.

W kontekście dotychczasowych dokonań Eugeniusza Korina - reżysera zdolnego i rokującego duże nadzieje, o czym nieraz już na tych łamach pisaliśmy - "Krokodyl" nie wart byłby specjalnej uwagi, gdyby nie jego oryginalna forma sceniczna, w której można by szukać śladów jakiejś koncepcji. Ale są to rzeczywiście tylko ślady.

Reżyser, wspólnie ze scenografem Pawłem Ogielskim, zbudował na scenie konstrukcję, którą - parafrazując znane sformułowanie - można by nazwać "maszyną do grania". Po bokach stoją dwa, podobne do cyrkowych namioty, których zwieńczenia przypominają cerkiewne kopuły Z namiotów tych wyjeżdżają na okrągłych podestach - niczym na karuzeli - wszystkie postaci spektaklu oraz podstawowe rekwizyty: stół, krzesło, biurko. Na tychże podestach prowadzone są działania sceniczne. Nasuwające się skojarzenia z cyrkiem, komedią dell'arte nie są przypadkowe. Korin kładzie akcent przede wszystkim na perfekcyjnie wykonywane działania gestyczno-ruchowe, na to, jak aktor ma się zachowywać. Niestety, dużo mniej uwagi poświęca temu, co i jak ma aktor mówić. Czytelna sugestia, iż wszystkie występujące postaci to marionetki, ludzie "bez właściwości", powinna być raczej punktem wyjścia do rozważań, a nie ich konstatacją.

W przedstawieniu "Krokodyla" występują znani wrocławscy aktorzy - m.in. Iga Mayr, Jerzy Scheybal, Eliasz Kuziemski - z którymi Eugeniusz Korin współpracował już podczas realizacji "Trans-Atlantyku" Gombrowicza. Wówczas współpraca ta przyniosła interesujące rezultaty. Oczekiwać należało, że i tym razem aktorstwo będzie mocną stroną przedstawienia. Niestety, tak się nie stało. Zabrakło chyba porozumienia z reżyserem, przekonania o słuszności jego pomysłów.

Trudno tu mówić o rolach, są tylko pojedyncze etiudy, mniej lub bardziej sprawnie i posłusznie wykonywane. Nie "podparte" niczym od wewnątrz - jak mawiają aktorzy - choć najpierw bawią, później nużą i męczą.

Spektakl Korina przypomina skomplikowany mechanizm zegarowy, który zbudowany został po to, by podziwiać, jak działa, a nie żeby dowiedzieć się, która właściwie jest godzina. Nic dziwnego, że czynność ta szybko przestaje widza fascynować, a na scenę wpełza stwór stokroć groźniejszy od najbardziej nawet żarłocznego krokodyla: zwykła, teatralna nuda...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji