Melancholijny karnawał
Bardzo to ryzykowna próba cierpliwości. Niemal do ostatnich scen, przez jakieś 3/4 czasu scenicznego widz nie wie, co właściwie ogląda i do czego to wszystko ma prowadzić. W finale rzecz się wyjaśnia i gdyby teraz chcieć się cofać, zapewne sporo ledwie rejestrowanych przedtem szczegółów nabrałoby znaczenia. Czy jednak Giovanni Pampiglione nie nazbyt wiele oczekuje od odbiorców?
Rzecz osnuta jest na klasycznym motywie dell`arte opracowanym przez Goldoniego w "Łgarzu", lekko tylko tutaj zmodyfikowanym. Tytułowy (u Goldoniego) bohater Lelio (Jan Jankowski) podając się za bogatego młodzieńca imieniem Florindo uwodzi dwie dzierlatki naraz, wykpiwa komicznych starców, dystansuje miłosnego rywala - niezgułowatego, pechowego Ottavia (Tadeusz Szymków). Wszystko zgodnie z konwencją. U Pampigiliona jednak zjawiający się poniewczasie prawdziwy Florindo (Henryk Niebudek), młodzieniec o ujmująco szczerym uśmiechu, nie jest jedynie kolejnym rywalem do niewieścich serc. Zapowiada koniec łgarstwa, zmierzch fałszywych konwencji, umownych zabaw, proklamuje teatr prawdy, autentyzmu, wolny od okowów konwencjonalności. Dobrawszy sobie za pomocnika owego Ottavia wniebowziętego szansą ucieczki od upokarzającej roli, Florindo w finale naturalistycznie, "prawdziwie" sztyletuje Lelia. Zamiast happy endu łgarz ginie w imię teatralnej prawdy.
Zręczny i niegłupi jest ten traktacik o niedocenionych urokach i wartościach skonwencjonalizowanego teatru. Jak łatwo się domyślić, postacie nieustannie wychodzą z roli, komentują swoją teatralną kondycję i miejsce w intrydze. Aliści traktacik byłby o wiele mocniej przekonujący, gdyby teatr dell'arte prezentowany przed finałowym zarżnięciem był istotnie wdzięczną, żywą, lekką wizytówką tej sztuki. Tymczasem Pampiglione sprawia wrażenie, jakby nie bardzo wiedział, czym ma ten czas przedfinałowy wypełniać. Powtarza na przykład scenę kąpieli Rosaury i Beatrice ze swej krakowskiej inscenizacji "Łgarza" (pisałem o niej w "Teatrze" nr 1/1983); o ile w tamtym, sprawnym, dowcipnym przedstawieniu scenka była całkiem na swoim miejscu, tu, wyrwana z kontekstu, jakby ociężała, jest w gruncie rzeczy teatralnym dziwactwem. Może budzić najwyżej współczucie dla dwóch studentek PWST-Wrocław taplających się w prawdziwej wodzie na wyziębniętej scenie Teatru Kameralnego.
Wątpliwości jest więcej. Dlaczego Colombina (Ewa Kamas) część kwestii mówi po francusku? Dlaczego Pantalone (Andrzej Hrydzewicz), zachowując klasyczną bródkę, jest tu z usposobienia raczej nostalgiczno-melancholijnym Pierrotem? Dlaczego towarzyszy mu przedziwna postać "Matki zwanej Dottore" (Jadwiga Skupnik)? Pampiglione całkiem dowolnie żongluje konwencją, której broni. Co najgorsze wszakże, pozwala, by wykonawcy ględzili w nieskończoność, zapominając, że to w dell`arte grzech najcięższy.
W gruncie rzeczy, jedyną postacią godną naprawdę komedii aktorskiej jest tu Arlekin: dowcipny, bystry, ile trzeba wulgarny, ile trzeba refleksyjny. Świetnie czuje się w tej roli Krzysztof Dracz w pomysłowych lazzi, wyraziście oscylujący od arlekinady po "prywatny", zdystansowany komentarz. Dobry Arlekin, trochę piękności inscenizacyjnych (urokliwa, fletowa muzyka Janusza Wichrowskiego) i niebanalne przesłanie to jednak trochę mało jak na adwokackie wystąpienie w obronie najbardziej teatralnego z teatralnych gatunków.