Artykuły

"Straszny Dwór" nie z tektury

"Straszny dwór" w reż. Roberto Skolmowskiego w Operze Podlaskiej. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Uda się? Nie uda? Będzie prawdziwie? Ileż to wszystko, co z operą związane, w wielu wywoływało wątpliwości... Udało się, proszę państwa. Pierwsza w historii współczesnego Białegostoku opera okazała się prawdziwa, bynajmniej nie straszna, jak prorokowali malkontenci, a wręcz od razu z górnej półki. "Straszny Dwór" to porządne, dynamiczne widowisko, w którym cała ekipa i zaprzęgnięta do pracy technologia czarują widzów muzyką, obrazem, humorem.

Żadne tam papier maché, ani tektura, tu niczego się nie udaje, choć przecież operowy klimat to z założenia już pewnego rodzaju sztuczność. A jednak nie - w białostockiej inscenizacji świat podgolonych głów, sarmackich sporów, swatów wprost wylewa się na widownię, tak jest wyrazisty i sugestywny. Razem z nowym operowym budynkiem Białystok dostał muzyczny spektakl, który nie próbuje widzowi wmówić czegoś, czym nie jest. Mamy postaci z krwi i kości, cudowną, pojemną w różne nastroje muzykę, świetną scenografię, jakby wprost zdjętą z obrazów sprzed lat. Mamy prawdziwy fajerwerk technicznych możliwości, jakie oferuje nowy gmach, z czego reżyser Roberto Skolmowski oczywiście skrzętnie korzysta. Można by pomarudzić, że technologia dużo ułatwia, skoro może odwrócić uwagę od niedostatków na innym polu. Ale po co marudzić, skoro maszyna do teatru działa skutecznie, a widzom oczy się robią jak spodki?

A przy tym pamiętać trzeba przecież, że w Białymstoku opera to zupełnie nowa jakość, wszystko zaczynamy od nowa. Zaśpiewać cudownie arię można, stojąc na scenie bez ruchu. Ale w operze to nie wystarczy - tu wszyscy musieli wykonać gigantyczną pracę, od zera. Chórzyści - ze śpiewaków stając się aktorami - teraz muszą umieć tańczyć, śpiewając, panować nad gestem, twarzą.

Technicy - obsłużyć imponującą maszynerię tak, by przy tworzeniu całości nie widać było ściegów, a więc tego, jak ów malarsko-muzyczny gobelin, jakim jest opera - tkany jest na oczach widza.

A filharmonicy - siedząc w orkiestronie i nie widząc śpiewających - umieć muszą zgrać muzykę z obrazem (świadomość tego trudu pomoże zapewne zrozumieć niektórym, jak w operze ważnym ogniwem jest dyrygent). I wreszcie też musi być ktoś, kto wszystko to ogarnie na tyle, by obraz, muzyka, inscenizacyjne chwyty zespoliły się w interesującą całość.

Dobrze jest mieć to wszystko na względzie, choć wcale nie oznacza to taryfy ulgowej.

***

Zaczyna się białostocki "Straszny dwór" niespodzianką: zanim znajdziemy się w sarmackim szlacheckim dworku z XVIII wieku, wylądujemy na dworcu, sto lat później niż w rzeczywistości zbudowanej przez Moniuszkę i Jana Chęcińskiego, autora libretta do "Strasznego Dworu". Dworcowy wątek to ukłon reżysera w stronę Białegostoku. I jednocześnie rodzaj historycznego przypomnienia.

Tak bowiem w czasie - gdy Moniuszko skończył komponować operę, gdy miała swoją prapremierę (28 września 1865 roku), gdy wreszcie przez Białystok poprowadzono kolej do Petersburga, a Polska podnosiła się po nieudanym powstaniu styczniowym - nasze miasto mogło wyglądać. Dworzec jak żywy, z napisem "Białystok" w języku rosyjskim, wtaczający się wagon i lokomotywa, ludzie odprowadzający bliskich na pociąg.

Sprytnie reżyser owe tło powstawania opery zmiksował w jedno, jednocześnie przez moment odpowiednio ponurym nastrojem pokazując, że czasy nie były za wesołe. I już wiadomo, dlaczego Moniuszko wymyślił krzepiącą w klimacie operę, która mogła rodaków podłamanych przenieść w nostalgiczną przeszłość, blisko sto lat wcześniej, gdy wszystko było... lepsze. Chwilę później już w tej epoce jesteśmy.

Pierwszy akt początkowo nie wróżył zbyt dobrze.

Zapowiadana niezwykłość akustyki budynku gdzieś się zagubiła - chóru nie było słychać zbyt dobrze, solistów też, orkiestra wydawała się nieco śpiewaków zagłuszać, całość rozjeżdżać, a i scena wojskowego obozowiska niespecjalnie była porywająca. Musiało minąć trochę czasu, by ów rozregulowany nieco mechanizm zaczął działać sprawnie, a wszystko zaczęło sprawiać wrażenie, jakby wskoczyło na właściwe tory. Potem już było tylko coraz lepiej i lepiej, widowisko nabrało lekkości, a nowoczesny budynek zamienił się w przestrzeń wielkiego polskiego dworzyszcza, oglądanego, jak tylko można sobie zażyczyć: z boku, od tyłu, z przodu, od środka (dzięki technicznym możliwościom opery nawet ci najbardziej rozbisurmanieni filmowymi efektami specjalnymi na wrażenia raczej nie będą narzekać).

***

Fabuła "Strasznego dworu" to w sumie lekka błahostka niewymagająca czteroaktowej opery - równie dobrze nadawałaby się na jednoaktówkę. Ale korowód obrazów, epizodów, arii, rozbuchanych scen zbiorowych rozciąga całość na 3,5 godziny. Rzecz w tym, by zbudować z tego na tyle wielowymiarowy świat, by widza zaintrygować. I w białostockiej inscenizacji to się udaje - wspomnianymi sztuczkami technicznymi, świetnymi głosami, znakomitymi scenami zbiorowymi, uwodzącymi malarskością.

Fabularnie to mistrzowski miks znanych Polakom numerów rodem z Fredry i Mickiewicza. Są więc dwie panny i dwóch kawalerów i odwrócony wątek "Ślubów panieńskich" (teraz to panowie przysięgają sobie, że żeniaczka im nie w głowie); jest klimat "Pana Tadeusza" - nostalgiczne dworkowe czasy, gdy Polski jeszcze nie ogarnął chaos; jest wątek sporu sąsiedzkiego (niczym z "Zemsty", ale tym razem chodzi o wilka); są swaty, podstępy, rozsiewanie plotek, i tak dalej, i dalej.

Wszystko to odegrane jest z wielką dbałością o szczegóły i lekkością jednocześnie. Pieczołowicie odtwarzające klimat dawnej epoki scenografia i kostiumy Pawła Dobrzyckiego, znakomicie rozegrane sceny zbiorowe (choreografia Emila Wesołowskiego) - momentami dają złudzenie mieniącego się w oczach, ożywionego arrasu, historycznej sceny. Ale w białostockiej inscenizacji jest życie - tu wszystko pulsuje, drga w dynamicznym rozgardiaszu.

Gra plan pierwszy, co oczywiste. Ale gra też plan drugi, co już w wielu operach takie oczywiste nie jest. Przyjrzyjcie się scenom zbiorowym - ileż tam się dzieje, w tym kłębowisku żupanów, sukienek dziewek służebnych, chłopskich sukman, cepów, szabli! Wzrok widza, niezależnie od sceny dziejącej się na pierwszym planie, może wędrować po całej scenie i co chwila znajdować kogoś/coś ciekawego. Tu nikt nie jest przysłowiowym halabardnikiem, tu każdy jest ważny - egzotyczni służący Cześnikowej, bawiący się dzwoneczkiem od błazeńskiej czapki, dziewczęta ze śmiechem coś tam myjące we dworze, zaaferowany chłopak dworski, gromada podgolonych watażków, kiwających się sennie nad kuflami czy za chwilę kłótliwych i ożywionych (wspaniała scena uczty).

Tyle o teatralizacji widowiska, czas o - jeśli nie przede wszystkim - muzyce.

***

Dyrygent Mieczysław Dondajewski z absolutną perfekcją prowadzi filharmoników, wydobywając z muzyki Moniuszki to wszystko, co w niej jest: liryzm, figlarność, sarmacki rejwach, delikatność, patos, humor. Muzycy grają pięknie, umiejętnie cieniując nastroje, ilustrując sceny, nie wchodząc solistom w paradę. To muzyka niezwykłej urody, świetnie zintegrowana z obrazem, wspólnie z nim oddająca klimat sielanki (w II akcie) czy wojskowy rozgardiasz.

Znakomicie na białostockiej scenie odnajdują się artyści-soliści zaproszeni do współpracy przez reżysera - nazwiska z polskiej operowej czołówki, świetnie promujące też pierwszą białostocką operę.

W premierowym widowisku niezrównany jest tenor Rafał Bartmiński w roli Stefana - w przepięknej arii z kurantem wypada wspaniale, a stojąc na imponującej wieży z zegarem i śpiewając na tle niebieskiej konstelacji, wygląda wręcz, jakby żywcem wyjęto go z hollywoodzkich filmów starszej generacji. Ta efektowna scena, zresztą nie jedyna, to mariaż głosu, scenografii, reżyserii świateł (Dobrzycki) i multimediów (Daria Woszek) w tle (ze względu na rozmiar i głębokość sceny wyglądają sugestywnie i budują klimat, z której wszak słynie Moniuszkowski utwór: w jednej chwili robi się patetycznie, lirycznie, nostalgicznie).

Znakomicie, jak zwykle, śpiewa Anna Lubańska, wspaniały mezzosopran i niezła aktorka mająca do siebie dystans - jej Cześnikowa to prawdziwie wojownicza figura, jakby żywcem wyjęta z barokowych opowieści (jedną z najzabawniejszych scen w operze jest moment, gdy w strojnych sukniach usadzona zostaje na bujających się stołkach do fechtunku).

Przeciwwagą do francuskiego wizerunku Cześnikowej jest Miecznik (sugestywny Adam Kruszewski, jeden z najważniejszych polskich barytonów), postać jakby wprost z Fredry albo Mickiewicza, ostoja tradycji (godna polecenia jest scena, gdy Miecznik wyśmiewa Damazego - fircyka i dziwadło wśród sarmackiej rzeszy - w tej roli tenor Aleksander Kunach, wprowadzający wiele humoru do spektaklu). Bez Skołuby nie byłoby "Strasznego Dworu": aria "Ten zegar stary..." to już operowy hit - tu z mocą i potęgą basu śpiewa ją Piotr Nowacki.

Sporo jest zapadających w pamięć duetów. Choćby ten, gdy dwie siostry: Jadwiga (znakomita mezzosopranistka Agnieszka Rehlis i Hanna (sopranistka Agnieszka Dondajewska, której rola Hanny jest kolejną w jej karierze - wcześniej usłyszeć ją można było m.in. we wrocławskiej Hali Stulecia) śpiewają piękną pieśń o kapryśnym losie, na dwa głosy, ze wsparciem damskiej części Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej prowadzonego przez Violettę Bielecką. To piękna i muzycznie, i choreograficznie scena, w której udało się uzyskać sielankową atmosferę - oto gromadka dziewcząt sobie wróży, ceruje, panuje sielankowe i radosne oczekiwanie na Nowy Rok.

Ciekawie wypada też duet braci - Stefana (wspomniany Bartmiński) i Zbigniewa (Wojciech Gierlach). Na początku widowiska buńczucznie wyśpiewywali swoje postanowienie: wiwat wolny stan. W innej scenie już się łamią, już nie są tacy butni, widok sióstr zawrócił im w głowie, wcześniejsza decyzja nie wydaje się już taka oczywista. Obaj artyści, wspomagani przez muzyków, znakomicie i nieco humorystycznie oddają owe zachwianie w postanowieniu rwanym rytmem melodii.

***

Może i Roberto Skolmowski nie mówi nam na temat "Strasznego dworu" niczego nowego, ale nie jest to bynajmniej zarzut. Tak czy inaczej stworzył sugestywne i barwne widowisko. Uwodzi publikę, przypomina piękno Moniuszkowskiej muzyki, okrasza spektakl humorem i mrugnięciami do widza. Trochę ich czasem czaruje - a to wprowadzi prawdziwe konie na scenę, a to Tatarów i księży dwóch wyznań, jak na wielokulturowy Białystok przystało, a to w trakcie zmiany dekoracji przytrzyma widzów pantomimą w wykonaniu usmolonej trójcy, dziwującej się na widok rzędów gości na widowni; a to sprowadzi pięć par z zespołu Mazowsze, które wspaniale zatańczą mazura. Reżyser miesza epoki, i bardzo dobrze, w gruncie rzeczy ciągle jesteśmy tacy sami.

Może tylko ten kankan z miotłami w wykonaniu XVIII-wiecznych dworskich dziewek... To już niekoniecznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji