Artykuły

Kontakt teatrów

15. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu podsumowuje Hanna Baltyn w Foyer.

Festiwal Kontakt, wymyślony przez Krystynę Meissner, był od początku symbolem nowego. Bez politycznych ograniczeń i nacisków zaczęła zapraszać do Polski teatry, jakie ją interesowały i na jakie było nas stać. Ale rozmach i ambicja, by Polska w maju stalą się zlotem teatralnych i teatrologicznych elit, były widoczne od początku. Pojawiły się kraje nadbałtyckie i goście z odległych byłych republik ZSRR, z Azji oraz reprezentacje bliższych i dalszych rejonów Europy Zachodniej, nie mówiąc o obowiązkowej obecności najbliższych sąsiadów.

Sama nazwa festiwalu mówi za siebie - nie chodziło bowiem ani o konfrontacje, ani zderzenia, ani reminiscencje, ani nawet o spotkania -mimo konkursowej formuły, chodziło przede wszystkim o kontakt. Teatrów ze sobą, teatrów z widownią - i ta prosta trampolina myślowa działa do dzisiaj. W kontaktach, a wiadomo to nawet tym, co nie parają się elektryką, potrafi iskrzyć. Może najbardziej iskrzyło zawsze na linii krytyka -teatr, co było fajne, bo podczas sporów nowinkarzy z tradycjonalistami zawsze przyjemnie skakała adrenalina.

Zdarzały się festiwale olśniewające (l993 r.), ale i takie, na których jeden spektakl był gorszy od drugiego (19941 r.). Pamiętam białoruski spektakl w cuchnącej starym towotem zajezdni tramwajowej, z którego po czterech godzinach zrejterowało nawet jury. Dyrektorka przysięgała na wszystkie świętości, że sztuka, którą wybierała na miejscu, trwała dwie godziny. Mało obyci goście, którzy dotąd nosa nie wyściubiali za własne opłotki, chcieli oszołomić widownię swym kunsztem, więc po kryjomu postanowili grać bez końca-wszystko to oczywiście z szacunku dla rangi imprezy. To przykład, że i najsilniejsze bezpieczniki mogą się przepalić.

Z kolei męczennikiem politycznym, dającym pełne wyobrażenie o demokracji na Białorusi, stał się znany i u nas reżyser Leliawski i jego niewypuszczony z kraju spektakl "Lipawiczki". Niewidziany tytuł pamiętamy lepiej niż wiele obejrzanych, jak bywa z każdą czarną legendą.

Były prowokacje, były grube nieporozumienia. Była dzika egzotyka i efektowne plenery. Były grube wpadki i nieoczekiwane olśnienia, niemiecka precyzja i szamańskie praktyki Jakutów. Były dyskusje w konwencji dworskich pochlebstw, popisów studenckich prymusów, monopolistyczne, dyktatorskie i -jak teraz - każda prowadzona przez innego krytyka. Uszy więdły to od lukrowanych pochlebstw, to od agresywnych ataków. Były lata szaleństw po klubach festiwalowych (pamiętny Nietoperz, czarny od dymu, z głośnikami

Ryczącymi jak silniki jumbo jeta). Zdarzało się, że przeważała atmosfera emerycka, że wieczorem tylko siusiu, paciorek i spać (teraz w toruńskim śródmieściu długo otwarte knajpy funkcjonują co paręset metrów).

Kilka razy, szczególnie w ostatnich latach, zdarzyło się, że werdykty jurorów radykalnie odbiegały od odczuć widowni; krytyka miesiącami z lubością pastwiła się nad tematem, odreagowując stresy i oburzenie (1998, 2003, 2004). Natomiast organizacja z roku na rok była coraz lepsza.

Nie da się ukryć, że po przepaści pokoleniowej ostatnich lat XX wieku (brak artystów "środka", ani starych, ani młodych) dziś mamy do czynienia z ewidentną zmianą warty. W Rosji są to dziś dwa oddzielne, nierozumiejące się i nieprzenikające światy. Nie ma powrotu do "Wilków i owiec" (l993) kiedy stary mistrz Fomienko prowadził swoich młodziutkich absolwentów po zwycięstwo. Atakuje nowe pokolenie reżyserów -w Polsce to już uczniowie Jarzyny i Warlikowskiego. Zmiana jest nieunikniona, a kto się na nią nie godzi, czy w ogóle nie dostrzega, niech idzie na Bulwar Filadelfijski zawracać kijem Wisłę.

Czar świeżości i wolności minął, festiwal okrzepł, by nie powiedzieć okopał się w formule. Żeby nie obumarł i nie powtarzał tylko rutynowej siły rozpędu, po dziewięciu latach Jadwiga Oleradzka i Andrzej Bubień stopniowo fundują Kontaktowi swoisty lifting. I nie chodzi o nowe radykalne hasła programowe. Dominanta jednak daje się wyczuć - generacyjna i swoiście perwersyjna. Nowa tematyka, nowy język, nowa forma, nowe aktorstwo i lekko odmłodzone jury (choć coraz starsi internacjonalni krytycy). Bo nowa estetyka musi zwyciężyć, choćby z racji tego, że jest dziwna, do niczego niepodobna, dzika, często nielogiczna, impulsywna. Nie liczy się z kulturową przeszłością, ze stylistycznym wyrafinowaniem, elegancją (ciążącą jak kula u nogi). Ma zatem większą siłę przebicia.

Wydaje mi się - wszystkie proporcje mając na uwadze - że nowy teatr nie ma aż tak oddanych krytyków, jak bywało z Konstantym Puzyną czy Elżbietą Morawiec, wysiadującymi w latach 70. na podłodze na lubelskich czy wrocławskich spotkaniach alternatywy. Ma fanów proklamujących geniuszów naszego czasu, nie wykształcił jednak konkretnego modelu ocen i kryteriów, co zresztą trudne w tak łatwych do życia i konsumpcji czasach. Ludzie są pogubieni jak krasnoludki, którym prąd wywrócił łódkę. Jest szansa, że dopłyną na drugi brzeg, ale co się namęczą, to się namęczą.

Jak się dzisiaj rzeczy mają? Klasyka realizowana "po bożemu" może się znaleźć co najwyżej na Festiwalu Klasyki Polskiej w Opolu, a i tak nie wygra. Żeby, dajmy na to, Fredro nie nudził, trzeba zadrażnić, przeinterpretować, przewrócić na opak, wymyślić nowy chwyt, poszaleć inscenizacyjnie, obsadzić kontrowersyjnie aktorów. Tym w Toruniu wygrał X festiwal w 2000 roku Grzegorz Jarzyna z "Magnetyzmem serca".

Bo festiwale teraz wygrywa się -jeśli mamy do czynienia z doświadczonym, więc siłą rzeczy zblazowanym światowym jury - na fali mody, na przekór tendencjom - rzadziej obezwładniającą siłą tradycyjnie pojmowanego profesjonalizmu. Jeśli ktoś dostatecznie silnie

nowości potrząsa kwiatem, to przestaje być ważne, że nie umie mówić czy grać. Byle umiał zadziwić, przyciągać uwagę, wywołać stan najsilniejszej konsternacji -wówczas jury poddaje się wilczym szczękom jak stado owieczek. Tym prostym sposobem na Kontakcie wygrał w 2004 roku (w konkurencji z "Mewą" Petera Steina) wulgarny, inspirowany amerykańską obleśną "Dynastią" spektakl "Niestałość serca" wg Marivaux, odgrywany na białych futrzakach z poliestru, ale za to pochodzący z oddalonego o lata świetlne Nowosybirska. Jak fajnie, że i w Nowosybirsku mają teatr, choć takie są trudne warunki klimatyczne, pomyślało jury, i jak pomyślało, tak dało.

Pokazany rok wcześniej "Tlen" Wyrypajewa - półgodzinny rap na podstawowe tematy moralne znane z Biblii, z modnego wówczas Teatru. Doc. wykończył jury na zasadzie niewolników ostatniego wrażenia. Tak w konkurencji z efektownym formalnie banałem przesłania przepadły ważne dla współczesnego rozumienia świata i interesujące, precyzyjne formalnie sztuki "Geza-dzieciak" Haya i "Top Dogs" Widmera. Nie sięgajmy za daleko w głąb. W głąb sięgnąć, głąb wyciągnąć. Odkąd z "Przekroju" znikła Krecia Pataczkówna, nie ma się na kogo powoływać.

Jak było, tak było. W 2005 jury miało do wyboru różne różności, nie wszystkie wymienię, bo nie warto. Więc zimną jak trup nieboszczyka z policyjnej zamrażarki i tak samo aktywną myślowo sztukę Georga Büchnera "Woyzeck" w nowym przekładzie i reżyserii Grażyny Kani z Teatru Polskiego z Wrocławia (widzowie ziewali przy etiudach najlepszych aktorów), niemiecką "Lolitę" z Deutsches Theater -niezły monodram Ingo Hilsmanna, który wygrał nagrodę aktorską, "Księcia Myszkina" - śmieszną miejscami, z dystansem graną adaptację Dostojewskiego w wykonaniu czeskiej Husy na Provazku oraz "White Star". Belgijskie przedstawienie na wciąż zapyziałym mentalnie rynku polskim było szczytem nowoczesności i bezkompromisowości, wysokim głosem w walce o tolerancję w każdym sensie tego słowa, dla każdego rodzaju odmienności. Ten "inny" kościół tętnił życiem. Bezkompromisowa prawicowa norma społeczna kontra słabsze, ale przez to nie podlejsze społecznie podgrupy ludzi na swój sposób upośledzonych - to temat, który jest i będzie przerabiany na wszystkie sposoby. "White Star" słusznie wygrała tegoroczny festiwal. Mieliśmy "Madagaskar" Korsunovasa (II nagroda) i "... córkę Fizdejki" Jana Klaty (nagroda dla młodego twórcy) - sztuki właściwie historyczne, bardzo ciekawie odradzający się nurt. Czy to w wysmakowanej wersji litewskiej z oryginalnym stylistycznie tekstem Mariusa Ivaskeviciusa, czy w nieeleganckiej, brutalnej, przy tym świetnie opracowanej muzycznie adaptacji Witkacego. "Byt numer dwa" Wyrypajewa nie został zauważony. Raperska formułka, dzięki której wygrał w 2003, wyczerpała się.

Opiewany przez polską prasę mafijno-popkulturowy "Makbet" Kleczewskiej w bydgoskiej operze wypadł skutecznie jedynie jako pigułka nasenna. Z dwu spektakli węgierskich przepadło "Czarne mleko" w reżyserii Petera Gothara, którego esprit zdołował naturalistyczny tekst Sigariewa. Bardziej spodobała się dowcipna "Chłopska opera", doceniona przez Radio PIK i Radio GRA. Zarozumiały Karna Gin-kas, realizujący kolejną już adaptację opowiadań Czechowa, otrzymał zaledwie III nagrodę, choć formalnie wykazał się większym kunsztem niż wykorzystująca amatorów belgijska reżyserka Vanessa van Durnie. W "White Star" była jednak jakaś niesamowita szczerość ludzkich wyznań, czyniona na granicy teatru.

I właśnie w tę stronę on teraz pociągnie. Perfekcjoniści postoją sobie na baczność z boku, a mainstream tworzyć będą rzeczy brzydkie, ale atakujące, społecznie mocne w wyrazie, współczesne, pokraczne. Na razie kłębią się w worku, jak postacie z III aktu "Ślubu" Gombrowicza. Jeszcze nie wszystkie wylazły na świat, lecz z pewnością się wypoczwarzą i przejmą rządy. To, co się wyda głupotą, będzie głupotą zamierzoną, to, co jest "brudem scenicznym", będzie stosowane rozmyślnie. Paradoks i niejednoznaczność, oto podstawa. Podobny przełom na planie i treści, i środków wyrazu widoczny jest w najmłodszej literaturze. Nieunikniony, czy się to komu podoba, czy nie.

Na zdjęciu: "White Star".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji