Artykuły

Gorycz miodu

Pamiętamy tę osobliwą historię z kart "młodej i gniewnej" literatury angielskiej. Mała Jo, od dziecka pozbawiona rodzinnego ciepła i miłości, spędza bożonarodzeniową noc w łóżku przypadkowo poznanego Murzyna. Spodziewa się dziecka. Jej zobojętniała matka chwyta się tymczasem łapczywie każdej najmniejszej szansy ułożenia zmarnowanego życia, korzystając z resztek szybko umykającej młodości. Kochanek matki, alkoholik, też poszukuje życiowej stabilizacji, ale nie potrafi przeciwstawić się własnej degeneracji. Nie układa się życie Geoffowi, młodemu homoseksualiście. W poszukiwaniu r bratniej duszy trafia on w końcu na odtrąconą przez wszystkich Jo, ale ich kruchy, subtelny związek, bardzo iluzoryczny w gruncie rzeczy, musi się także rozpaść, pozbawiony silniejszych, fizycznych więzi.

"Smak miodu" nazwała 20-letnia Shelagh Delaney swoją głośną opowieść sceniczną o goryczy życia na tzw. społecznym społeczeństwie, o instynkt[brak części tekstu] samotności i wzajemnym okrucieństwie ludzi we współczesnym społeczeństwie, o instynktownym poszukiwaniu ciepła i zrozumienia ze strony drugiego człowieka. I co się okazuje - choć sztuka ta wyrażać miała gniew londyńskiej dzielnicy robotniczej lat 50-ych, a wkrótce (głównie za sprawą znakomitego filmu Tony'ego Richardsona) stała się bestsellerem światowym, wszędzie jednakowo szokująca i demaskatorska, jej ostrość i świeżość spojrzenia na ludzkie słabości i dylematy do dziś robi wrażenie na nowych pokoleniach widzów. Udowadnia to Romuald Szejd na Scenie Prezentacje, powracając po latach do tego właśnie tekstu.

Warto tu chyba przypomnieć, że sztuką Shelagh Delaney pierwszy zainteresował się u nas Konrad Swinarski i zrealizował ją w Teatrze Wybrzeże (1959) już w rok po londyńskiej prapremierze. "Wprowadził sztukę - jak pisano o tym przedstawieniu - w obszar naturalizmu, przyciągnął widza do samej rampy sceny, by potem dowcipem, ostrym akcentem... dać mu odczuć różnicę między życiem a teatrem". Wydaje się, że Szejd poszedł w swoim spektaklu podobną drogą, i droga ta go nie zawiodła, świadczy o tym choćby żywa reakcja nowej już dzisiaj, w dużej części młodzieżowej widowni salki teatralnej w dawnych Zakładach Norbiina.

W naturalistycznej aranżacji scenograficznej Marcina Stajewskiego, wśród obskurnych gratów i pikantnych rekwizytów, rozgrywają teraz dramaty Jo i Geoffa - chyba jeszcze studenci warszawskiej PWST - Maria Ciunelis i Piotr Bajor. Oboje młodzi, oboje debiutujący w dużych rolach, jak ongiś w Gdańsku Elżbieta Kępińska z Władysławem Kowalskim, wnosząc na scenę te same z pozoru, a jednak różne doświadczenia życiowe swojego pokolenia. Ujmująca jest zwłaszcza Ciunelis, której talent i niezły już warsztat aktorski zupełnie nie krępują jej dziewczęcej wrażliwości i naturalności zachowań. Lekko skrępowany - czy to debiutem, czy też charakterem roli - wydaje się natomiast młody Bajor, ale i on wychodzi z zadania obronną ręką.

W roli matki oglądamy Bożenę Dykiel, która ciągle jeszcze odkrywa przed nami nowe możliwości swego charakterystycznego genre. To właśnie ona wprowadza do spektaklu Szejda odrobinę pikanterii i sporo dowcipu, przypominając nam, że teatr to jednak nie to samo, co szara rzeczywistość. Ale największym zaskoczeniem dla widza będzie z pewnością w tym przedstawieniu Marek Bargiełowski jako przyjaciel matki. Po raz pierwszy, chyba, trafił on na rolę, która wyzwoliła w nim doskonałego aktora komediowego.

A przecież, pomimo że śmiech ożywia przygnębiającą w sumie atmosferę sztuki Delaney i spektaklu Szejda, rzecz cała jest ciągle "młoda" i na powrót "gniewna". Ów gniew powraca i będzie powracał z całą siłą młodości każdego nowego pokolenia, uwikłanego w sidła trudno reformowalnej mentalności i obyczajowości mieszczańskiego społeczeństwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji