Artykuły

Fałszerze obrazów

I NA TYM KONIEC

Zaczyna się bardzo dobrze. Najpierw na scenę wchodzi taper, potem na zawieszonym nad proscenium ekranie pojawiają się czarno-białe plansze z napisami, stylizowane na rozedrgane napisy rodem z niemych filmów. Zapowiadają sztukę Pera 0lova Enquista "Twórcy obrazów". Taper przygrywa, na ekranie wielki znak Starego Teatru. Zaczyna się przedstawienie.

Wybór konwencji kina niemego wynika z treści sztuki i tego, kim są jej bohaterzy: Selma Lagerlöf - pisarka, noblistka, Viktor Sjöström - wielki reżyser szwedzkiego kina niemego, Juliusz Jaezon - jego operator i młoda aktorka Tora Teje. Cóż bardziej odpowiedniego niż kino nieme dla ukazania spotkania tych wybitnych osobistości podczas pracy nad "Niewidzialnym woźnicą" (filmem Sjöströma według pisarstwa Lagerlöf), którego fragmenty pojawią się zresztą na kinowym ekranie. Powtórzmy: zaczyna się bardzo dobrze. I na tym koniec. Sztuka Enquista nie należy do najbardziej udanych. Bawi przede wszystkim niezliczonymi bonmotami i językiem nieprzystającym czasem do naszych wyobrażeń o tym, jakich słów używają nobliści. Lagerlöf powtarza prostacki wierszyk: "Siki nie siki, nie o smak tu chodzi, ale o procenciki", a nawet niekiedy używa słów powszechnie uważanych za wulgarne. (Te ostatnie zabawy językowe robią jednak nieodparcie wrażenie taniego chwytu pod publiczkę.) Tekst nuży jednak nieco prymitywnym freudyzmem, przy pomocy którego mamy dobrać się do psychologii postaci, by dowiedzieć się, że dzieciństwo Selmy było piekłem, które zamieniła w niebo w swojej literaturze, że poświęciła się dla odkupienia duszy swego ojca alkoholika, że zachowała dziewictwo.

Katalizatorem zwierzeń jest młoda aktorka, swobodnie używająca uciech podsuwanych przez życie. Wreszcie sztuka drażni banałami, jak choćby wywód o cierpieniu, z którego rodzi się piękno, tak jak perła rodzi się z bólu, jaki towarzyszy wpadnięciu ziarenka piasku do muszli perłopława. Co gorsza, wydaje się, że koleje losu szwedzkiej noblistki nie mają wielkich szans na to, by żywo zainteresować polską publiczność. Dramat ratuje jednak precyzyjna konstrukcja: to sztuka dobrze zrobiona, choć nie najlepiej. Średnia, czyli taka, która daje nadzieje na to, że wybitny reżyser i mistrzowscy aktorzy zrobią z niej dzieło wybitne. W Starym tak być miało, ale się nie stało.

NAJTAŃSZE CHWYTY

Przede wszystkim razi zła gra aktorów. Od samego początku nadmiernie teatralna, nieszczera i rozkrzyczana. To nie twórcy obrazów, lecz fałszerze opanowali scenę Starego. Można by przesadną grę usprawiedliwić konwencją kina niemego, ale reżyser okazuje się niekonsekwentny i rychło zapomina o ramie konwencji, którą nałożył na swój spektakl, tak samo jak Anna Polony grająca Selmę Lagerlöf czasami tylko pamięta o tym, że jej bohaterka kuleje. Tak więc nadpobudliwość aktorska, nadwyrazistość słów i gestów raczej nie jest zamierzona. Nie można oprzeć się wrażeniu, że aktorzy swoją porywistą deklamacją chcą zagłuszyć pustkę i nudę, która prześladowała ich za kulisami, a teraz z powodu braku koncentracji wdarła się na scenę. Przecież to jest sztuka konwersacyjna, przecież wszystko dzieje się w małej pracowni twórców filmowych obrazów. Po co więc cały ten nienaturalny teatr, który niszczy wszelką intymność i zabija kontakt między aktorami?

Ale na tym grzechy aktorskie się nie kończą. Bohaterów przedstawienia narysowano czterema kreskami, każdego jedną, raczej grubą. Najgorzej w kwartecie wypada Sonia Bohosiewicz w roli młodej aspirantki teatralnego zawodu. Jest krzykliwa i wulgarna, nie ma w sobie za grosz subtelności ani wdzięku, które musiała posiadać grana przez nią Tora Teje, skoro doszła na aktorskie wyżyny. Trudno uwierzyć, nawet w świecie przesyconym duchem feministycznych odkryć, że ktoś tak prymitywny byłby w stanie otworzyć serce skrytej Selmy. Ról męskich w tym przedstawieniu nie ma. Szymon Kuśmider i Roman Gancarczyk to zaledwie dwa męskie cienie.

Aktorzy grają okropnie prowincjonalnie, posiłkując się najtańszymi chwytami. Jedynie Anna Polony czasami odbija się od dna, ale nie znajduje partnerów, którzy pomogliby jej wznosić się wyżej. Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. O zaletach i umiejętnościach aktorów Starego Teatru napisano już grube tomy, o Annie Polony przede wszystkim. Trudno uwierzyć, żeby talent minął jak sen złoty. Czy klapie winien jest reżyser? Wolne żarty, wszak Kazimierz Kutz nie jest byle chłystkiem i na teatralnym fachu zna się wyśmienicie. Może nie przejął się do końca sztuką, którą wziął na warsztat, ale w takim razie po jakie licho się po nią zabierał i to teraz, kiedy po 34-letniej przerwie powrócił do Starego Teatru, z którego reżyserzy ostatnio raczej uciekają? A może nieszczęściem jest scenograf, który sztukę wepchnął w klaustrofobiczne dekoracje z ducha XIX-wiecznego teatru, a w dodatku zaprojektował tak szkaradne kostiumy, że na miejscu aktorów odmówiłbym wyjścia w nich na scenę? Zapewne wszystkie uchybienia rzemiosła przyczyniły się do upadku "Twórców obrazów", ale podstawowym nieszczęściem spektaklu jest całkowity brak zainteresowania jego autorów sprawą i miejscem, w którym się znaleźli, albo inaczej, złe pojmowanie powinności aktorskiej, aktorskiego posłannictwa.

Nie chodzi przecież o to, by udawać i mizdrzyć się. Nie chodzi o tworzenie iluzji ku radości statecznej, mieszczańskiej, krakowskiej publiczności, która zresztą jak zwykle, niezawodnie szturmuje kasę z biletami. Nie chodzi o to by fałszować, lecz tworzyć coś nowego, mieć odwagę artystycznego ryzyka i ochotę na nie. Teatr to przecież coś więcej niż udawanie i okazja do paradowania w przebraniu w sztucznym świetle reflektorów. Tymczasem w Starym fałszuje się na całego i nie wiadomo po co, zanudzając widzów na śmierć. Na żadne ryzyka nie ma miejsca. Najważniejszy jest święty spokój. Ten teatr jest rzeczywiście stary. Zestarzał się, stracił kontakt z nowym teatralnym dążeniem, zamienia się w muzeum i to prowincjonalne.

Przy wejściu do Starego Teatru przy Placu Szczepańskim, naprzeciwko kasy, tkwi tablica informująca o tradycji i wspaniałości Starego Teatru. Napisano tam: "Stary Teatr zajmuje znaczącą pozycję w historii polskiej kultury". Co do historii - zgoda. Rzecz w tym, by dziś Stary znowu znalazł się wśród najlepszych teatrów Polski, a może i Europy. I to nie tylko dzięki przedstawieniom Krystiana Lupy, który zresztą oficjalnie rozstał się z zespołem, gdzie w najlepszym wypadku funkcjonował jako enfant terrible. Aby tak się stało teatr musi obudzić się ze snu, w którym śni własne samozadowolenie. Odtworzyć ducha i zespół oraz, przepraszam za wyrażenie, ethos pracy. Jeśli się nie obudzi, przepadnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji