Artykuły

Kwestia smaku

Na odwrocie wkładki z ob­sadą dołączanej do progra­mu spektaklu "Tango Gom­browicz" są zdjęcia z Gombrowiczowskich inscenizacji na deskach Starego Teatru. Na fotografii nr 1 z "Iwony, księżniczki Burgunda" Krystiana Lupy rozpoznaję Zygmunta Józefcza­ka. Następne zdjęcie to "Operetka" Ta­deusza Bradeckiego - Jan Peszek i Ta­deusz Huk. Fotografia trzecia jest nie do pomylenia z czymkolwiek innym. "Ślub" Jerzego Jarockiego z Radziwiło­wiczem, Trelą, Globiszem. Te spekta­kle tworzą kontekst dla każdego wy­stawienia Gombrowicza przy pl. Szczepańskim. O tym się nie da zapo­mnieć, oderwać się od przeszłości, udawać, że tamtych, wciąż tkwiących pod powiekami, wieczorów wcale nie było. To jest kod porozumienia, język, którym posługują się ci, co go rozu­mieją. Dopóki to oni stanowią więk­szość po obu stronach rampy, powie­trze jest w miarę czyste, można swo­bodnie oddychać. Kiedy zaczyna być inaczej, mamy "Tango Gombrowicz".

Gombrowiczów jest czterech. Dla­czego czterech, a nie trzech, siedmiu, jedenastu, odpowiedzieć mógłby za­pewne reżyser Mikołaj Grabowski. Dobrego powodu nie znajduję. Pierw­szy (Jan Frycz) to Witek frywolny, cały czas z zawadiackim uśmieszkiem i wy­pisaną na twarzy bezmyślnością. Frycz jakby wpadł tu na chwilę z "Grzebania" Jarockiego (grał Witkacego), choć prawdę mówiąc nie ma czego kopio­wać. Drugi (Krzysztof Globisz) jest gruby i jowialny. Witold sybaryta, wieczny biesiadnik, brat łata, z każdym pożartuje, każdego zaprosi do stołu. Z takim nie napić się to grzech.

Na pewno przesiaduje w piwnych ba­rach. Ostentacyjny i pewny siebie. Na scenę wchodzi ze szczoteczką do zębów w ustach i nie wyjmuje jej, kiedy mówi. Trzeci Gombrowicz (Jan Peszek) kiedyś, w lepszym teatrze te­go samego twórcy, był Gonzalem. Mo­że najlepszym, jakiego sobie można wymarzyć. Teraz pozostał jaskrawy aż do bólu plakat. Oto artysta-homoseksualista, pogubiony, poszukujący swej tożsamości. Aby nikt się nie pomylił, Peszek co chwila rzuca spłoszone spoj­rzenia na boki i mówi łapczywie chwy­tając ustami powietrze. Pozostaje z te­go czysta kpina. Na koniec Gombro­wicz nr 4. Nie może być żadnych wąt­pliwości. Jerzy Trela gra wcielenie tro­ski o Polskę i polskość, intelektualistę i emigranta, co to na argentyńskim bru­ku roztrząsa tajemnicę bytu. To ni mniej ni więcej tylko jakiś Konrad z "Wyzwolenia", a raczej koślawa karyka­tura tamtego bohatera. Skoro w ze­spole jest artysta na miarę Treli i w do­datku może akurat grać, niech gra, to co już grał. Inna rzecz, że tym razem naśladownictwo, powielanie poprzed­nich ról nie ma sensu, bo prowadzi prosto do autoparodii. Ale kto by się tym przejmował. Z zamglonym spoj­rzeniem recytuje więc Trela poświęco­ne Ojczyźnie fragmenty "Dzienników", ale w tej recytacji nie ma ani odrobiny goryczy czy ironii, ani krztyny żalu ani rozpaczy. W grze aktora i w nim sa­mym nie ma prawdziwego życia.

Nad adaptacją Mikołaj Grabowski zbytnio się chyba nie napracował. Fragmenty "Dzienników" połączone na zasadzie "dla każdego coś miłego". Trochę o losie emigranta, kawałek o Polsce, trochę pamfletu na roda­ków na obczyźnie i jeszcze kpina z wszelkiego rodzaju wyższych sfer. Wreszcie rozprawa z krytykami, tro­chę autopsychoanalizy. A pomiędzy tymi fragmentami wątki z "Trans-Atlantyku", rzecz jasna nie składające się w jakąś jednolitą całość. Najlepiej te pieprzne, bo wiadomo, że publika to kupi. Pojawia się więc minister Ko­siubicki (Tadeusz Huk) i z upodoba­niem wielokrotnie powtarza słowo na g. Widownia jest uszczęśliwiona, skręca się ze śmiechu. A aktor już myśli nad kolejnym grepsem, który mógłby spotęgować efekt. Odziany w srebrną suknię a la Marlena Die­trich Zygmunt Józefczak (Gonzalo) wije się w podrygach. Pozostali wykonawcy też nie próżnują. Można poczuć się jak w cyrku. Tu klown, tam prestidigitator, a obok połykacz ognia. W "Tangu Gombrowicz" zespół wybitnych przecież aktorów Naro­dowego Starego Teatru zachowuje się jak załoga z podrzędnej tancbudy. Gombrowicz wypada siłą rzeczy żałośnie. Jeden z największych myśli­cieli XX wieku, człowiek rozdarty między Polskę i świat, zostaje spro­wadzony do kilku cech, które niewie­le mają wspólnego z jego charakte­rem i jego twórczością. Przenikliwa mądrość, gorzka ironia, nieusuwalny strach przed doszczętną utratą wła­snej świadomości odchodzą w cień jako towar, który się dziś nie sprzeda. Lepiej wprowadzić na scenę czterech panów. Jeden zdejmie spodnie, drugi zamierzy się piłą mechaniczną na stos gazet, aby w ten sposób utrzeć nosa krytykom, trzeci pożartuje do woli. Wszystko to okraszone zostanie kil­koma scenami tanga (to przecież Ar­gentyna) i jednym obnażonym dam­skim biustem. I to wystarczy.

Najbardziej wstrząsające fragmenty "Dziennika", jak ten o ratowaniu żuków i pierwszym nie uratowanym (jest w tym cała nieuchronność śmierci) zo­stają sprowadzone do poziomu pła­skiego i w dodatku wcale nieśmiesznego, a więc kiepskiego dowcipu. Podob­nie i Gombrowicz. Widz, nie znający jego prozy, po obejrzeniu przedstawie­nia w Starym Teatrze będzie przekona­ny, że zachwyty nad jego literaturą są mocno przesadzone. Ot, taki sobie pi­sarz. Trochę dziwak, trochę żartowniś, a na dodatek jeszcze zepsuty do szpiku kości homoseksualista.

"Tango Gombrowicz" to pierwszy w Starym spektakl wyreżyserowany przez nowego dyrektora. Jeśli to ma być zapowiedź jego linii, jego myśle­nia, a raczej nie-myślenia o świecie, li­teraturze i teatrze, można być tylko przerażonym. Inscenizacja z założe­nia spektakularna, liczny zespół, w obsadzie gwiazdy i tuzy Starego Te­atru, a cała rzecz stacza się poniżej dna. To teatr schlebiający najniższym gustom, chełpiący się swą pozorną swobodą. O tzw. kwestii smaku lepiej w ogóle nie wspominajmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji