Tango Gombrowicz
Wkroczyliśmy właśnie w rok 2004, który został hucznie ogłoszony "rokiem Gombrowiczowskim". Od dnia narodzin prześmiewcy narodowych kompleksów upłynęło już prawie 100 lat, ale jeśli posłuchać relacji z sejmu albo spojrzeć chłodnym okiem na "małyszomanię", można pomyśleć, że autor "Ferdydurke" wciąż przechadza się wśród nas. Do takiego wniosku doszedł najwyraźniej Mikołaj Grabowski, który sięgnął po "Trans-Atlantyk" i "Dzienniki" Gombrowicza, by stworzyć portret artysty, a przy okazji po raz kolejny pokazać mizerię polskiego "my".
Wystawiane w Teatrze Starym "Tango Gombrowicz" składa się z kolażu scen i wątków, które spaja biografia artysty-wygnańca. Grabowski posłużył się bardzo udanym zabiegiem zwielokrotnienia osoby Gombrowicza (co odpowiada kolejnym wcieleniom jego psyche), którego mistrzowsko odgrywają: Jan Frycz (młodzieńczy i buntowniczy), Krzysztof Globisz (obolały artysta w średnim wieku), Jan Peszek (amorficzny i homoerotyczny) i Jerzy Trela (sędziwy mędrzec). Całość płynie wartko w rytmie ognistego tanga, przerywanego od czasu do czasu nutą z okolic Mazowsza (świetna muzyka, choreografia i sztuczki scenograficzne). Żywioł obcości kusi zmysłowym tańcem, "swojskość" krępuje plemiennymi podrygami. Najlepsza jest bez wątpienia część pierwsza, w której rozbrzmiewają barokowe frazy "Trans-Atlantyku". Batalia o narodową wielkość kończy się fiaskiem (słynna scena pojedynku z niby-Borgesem) - Polak zostaje skazany na indywidualne "ja". Nie do końca udało się zapanować Grabowskiemu nad spójnością drugiej części, w której na plan pierwszy ma się wybić Gombrowicz z "Dziennika" ("poniedziałek-ja, wtorek -ja, środa -ja, czwartek -ja"). Rozważania nad ciałem, sztuką i cierpieniem siłą rozpędu (z pierwszej części) wpisują się w konwencję groteski, przez co traci na ostrości wyglądająca z kart "Dziennika" Gombrowiczowska rozpacz. Żałuję, że skądinąd rewelacyjny Peszek w scenie z dogorywającymi na plaży żuczkami nie pokazał "nagiego" i rzeczywistego współczucia Gombrowicza.