Niedonosek
"Auto da fé" w reż. Pawła Miśkiewicza w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Na motywach słynnej powieści Canettiego Paweł Miśkiewicz zrobił imponujące... pół spektaklu.
Czegoś takiego oczy moje recenzenckie nie widziały. Oryginalny, przemyślany . rokujący jak najlepsze nadzieje spektakl ad połowy zmienił się w naiwną krotochwilę prowadzoną topornie, niby cudzą ręką. Kto wierzy w czary, ma jasność, że to nieprzyjaciele teatru Mikołaja Grabowskiego (ujawnieni ostatnio w znacznej sile) musieli zebrać się podczas przerwy w klozecie, by mrucząc zaklęcia, przemienić urodziwe widowisko w rozdeptaną żabę.
Profesor i gosposia
Paweł Miśkiewicz podrasował "Auto da fé" eseistyką Eliasa Canettiego z tomu "Masa i władza". Postawił na scenie rzędy regałów bibliotecznych. Między nimi (a ściślej, przy wtłoczonych między nie domowych sprzętach) potoczyła się rzecz o książkowym molu, który popada w samoniszczące szaleństwo pod ciężarem życiowej trywialności; całość została poprzedzona wykładem tegoż erudyty o odmóżdżającej roli mas. Skontrapunktowane wątki - wykład ze wszystkimi ekscentryzmami i "życie", czyli skutki niebotycznego kontrastu między górnolotnym profesorem a jego przyziemną gosposią, potem połowicą - zostały pokazane pomysłowo i zabawnie. Reżyser umiał uciec od dosłowności. Intelektualiście wynagrodził klęskę męsko-damską, aranżując wizytę samego Konfucjusza w jego bibliotece; niezaspokojonej małżonce przygotował kolację z przystojnym subiektem przy restauracyjnym stole będącym od razu - dla przyspieszenia - łóżkiem. Dostaliśmy ujętą w efektowne skróty pół zjadliwą, pół ciepłą opowieść o skazanej na niepowodzenie koegzystencji dwojga niedopasowanych ludzi. Jan Peszek cudnie narysował Kiena - "Buchermenscha" przenikliwego i dziecinnie bezradnego. Iwona Bielska - misternie i odważnie bujną kobietę zatopioną równie głęboko w kuchenno-garderobiano-sypialnianym modelu wartości, co mąż w książkach. Stający między nimi szpiclowaty dozorca Krzysztofa Globisza godnie reprezentował nadchodzącą chamską masę skazującą ich oboje (!) na obłęd.
Pewnie ta pierwsza część nie powinna trwać aż dwie i pół godziny. Trzeba by ją też lepiej zabezpieczyć przed groźbą obsunięcia w farsę pod wpływem ciśnienia publiczności. Nie ulegało jednak wątpliwości, że mamy dojrzałe przedstawienie, bez histerii stawiające diagnozy, otwierające aktorom pole do mądrego popisu.
Gnać do wyjścia
Nic z tego nie zostało po przerwie. Wygnany z domu, pogrążający się w obłędzie Kien przepoczwarzył się w poczciwego Filutka, jakby Peszkowi nie stało środków na eskalację dramatu. Subtelna opowieść o rozjeżdżaniu się intelektu z realnością zmieniła się w wodewilową głupotkę o wyciąganiu pieniędzy z naiwnego inteligenta przez gadatliwego cwaniaczka i skorumpowanego policjanta. Miśkiewicz, tak pięknie przedtem skupiony na niuansach portretów, ograniczył się do łopatologicznego referowania fabuły. Znikło to, co stanowiło o klasie widowiska: brawurowe skróty, sarkazm, żart. Nie znalazł kontynuacji ów wykład z pierwszej części - myślowy punkt odniesienia. Jakby teatrowi przeszła ochota na dokończenie planu zwiedzania wybranego kawałka świata i zaczął gnać do wyjścia byle prędzej.
Zabrakło czasu? Gdzie tam, pierwszą datę premiery ogłoszono z pół roku temu. Może więc syndrom przenoszonej ciąży? Teatrem polskim nigdy w takim stopniu jak dziś nie trzęsła gorączka wściekłego rozkojarzenia. Niczego nie da się wypuścić w terminie, nad żadną pracą niepodobna porządnie się skupić, produkuje się niedonoski albo przenoski. I wszyscy pokornie uznają, że nie ma rady, takie czasy, nie rozumiejąc, że tracą przede wszystkim sami. Może to nieszczęsne "Auto da fé", z którego po roku dłubaniny jeden z najciekawszych dziś twórców zrobił imponujące pół i padł, będzie wreszcie impulsem do powszechnej kuracji?