Artykuły

Stodoła jego dzieciństwa

Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała, Ale kto ją stodolił, by - czym jest - wiedziała? Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna, Do połowy - przydrożna, od połowy - polna. Leśmian

Jaka ta Majka naprawdę była, taka była, czy stodolna, czy nie stodolna, w jakiej części polna, a w jakiej przydrożna, i czy w ogóle Majka to była, a nie, dajmy na to, Stefa - wszystko to diabli raczą wiedzieć, wsio rawno. Wsio rawno, gdyż "Cara Mikołaja" niewątpliwie napisał Tadeusz Słobodzianek i jego wstrząsająca opowieść niewątpliwie pachnie starą dechą stodolną. Decha jest tak stara, tak fundamentalnie przaśna, tak oryginalna, że aż skansenowa. Słobodzianek zawsze miał dryg do autentyku wiejskiego, do plemienia białostockich prostaczków bożych z początku wieku, do tamtej mentalności niepiśmiennej, ciemnej, bezzębnej, krytej słomą. Pewnie lubi z wiadrem mleka prosto od krowy, pajdą razowego chleba i grubym na cal plastrem białego "syra" w garści usiąść na przyzbie i - kontemplując lot pszczół - marzyć o przyszłych miodach swej dramaturgii. I chwała mu za tę przyzbę.

Chwała, bo wszystkie owe intrygujące ingrediencje białostockich sadyb już znikają ze świata. Dobrze więc, zaprawdę, powiadam wam, dobrze jest się w nowiuteńkich fotelach Starego Teatru rozsiąść i posłuchać, jak ten spektakl, ten bardzo porządnie zrobiony folder krajoznawczy pięknie skrzypi autentycznym sękiem, i dobrze jest zobaczyć ginący gatunek człowieczej szarości, co jest szara jak wnętrze stodoły, jak na wiór wyschnięte siano, jak myszy, bobrujące o zmierzchu w zakurzonych worach z ziarnem. Tutaj śmiało mogę rzec - ma chłop, oj ma, niebywały talent do reanimowania upadłych kolorytów lokalnych. Boże ty mój, przecież na przedstawieniu Remigiusza Brzyka siedząc, przypomniały mi się wszystkie wsie mego życia, wszystkie krowie łajna, com w nie wdeptywał z godnością neofity, wreszcie wszystkie szklanice szarego bimbru chlanego z chłopstwem w mordowniach godnych frazy Dantego! Co tu kryć - po półgodzinie byłem w pewnym sensie nieludzko wygięty. Do domu chciałem iść, położyć się, a później pean na cześć renowacyjnych mocy Słobodzianka palnąć. No bo ileż można się taplać w krowich "minach", ile 70-procentowej mętności można w siebie wlać, ileż można wąchać dechy, słuchać sęków i dumać nad szarościami umierającego świata, słowem - jak długo można sterczeć w cudzej stodole. Tak, po 30 minutach chciałem wyjść - ale się nie dało, bo to jeszcze nie był koniec. Końca jeszcze bardzo długo nie było - całe następne dwie i pół godziny.

Rozpanoszył się za to teatr dziwaczny, teatr jakiejś niejasnej sekciarsko-bolszewicko-prawosławnej metafizyczki, teatr niezamierzonej groteski, mniej lub bardziej lotnych dowcipasów aktorskich, teatr z pretensjami do nie byle jakiej głębi. Oto w napisanej wsi Słobodzianka, w cieniu stodoły, niejaki Ilja głosi rychłe nadejście zmartwychwstałego Chrystusa i wokół tej swojej fanaberii mentalnej tworzy sektę zapiekłych ciemniaków. Przybywa na to młody spryciarz, Mikołaj Regis, cerkiewny śpiewak, i daje ciemniakom to, o czym - nie licząc Chrystusa, rzecz jasna - marzą najbardziej. Oni marzą o powrocie Cara Mikołaja, Regis więc ogłasza się cudem ocalałym Carem Mikołajem, po czym żyje sobie bardzo przyjemnie, hołubiony przez ciemniaków. Są jeszcze Bolszewicy, którzy swoje interesy na boku pichcą, a całość kończy się tragicznie. Ginie młody Kosma, który się w tym wszystkim kompletnie pogubił. I ja mu się nie dziwię. No bo o co tutaj chodzi? O jakiś portrecik skrajnej prowincji, targanej odwiecznym mitem chrześcijaństwa? A może o portrecik tego fatalnego kontredansu, co go od zawsze z sobą pląsają wartości fundamentalnie sprzeczne - skrajna dewocja i skrajny ateizm? Być może, być może, ale to kompletnie nie przechodzi, to papierem szeleści, działa tylko jako deus ex machina. Wypada pogłębić realizm? Wypada. No to pogłębiamy. I wyszło to, co wyjść musiało - w tak skonstruowanym kolorycie lokalnym, taka głębinność jest ciałem obcym, cały układ nabiera sztuczności litej. Klasyk nauczał - opisz swoją stodołę, a opiszesz świat. Jestem wielce rad, że Słobodzianek, opisując stodołę swego dzieciństwa, pragnął opisać świat, w którym ja żyję, ale cóż począć - nie wyszło. Opisawszy stodołę, opisał - stodołę. I tyle, co wcale nie w kij dmuchał. Stodoła dzieciństwa Słobodzianka okazała się za ciężka jak na metafizyczne zakusy pióra starego Słobodzianka. Zresztą, już bodaj drugi raz. Pierwszy raz stodoła wygrała w sztuce "Prorok Ilja".

Ja wiem, że jeśli naczelna krytyka teatralna uparcie sugeruje, iż za chwilę Słobodzianek będzie Williamem Szekspirem, to ciężko z tym żyć, gdyż nie ma wyjścia - trzeba sprostać. Wiem, że pycha jest fundamentem wszelkiego pisania, przy swoim jednak zostanę. Otóż - świetne małe jest piękniejsze niż spitolone duże! Nikt tak precyzyjnie nie panuje dziś - zwłaszcza stylistycznie - nad światem umierających wsi. I niczego wstydliwego nie widzę w tym, że Słobodzianek jest oto najwybitniejszą Majką stodolną współczesnej dramaturgii nadwiślańskiej. Chodzi tylko o to, że jak się na przyzbie siedzi i loty pszczół kontempluje, to znacznie zdrowiej jest dumać o miodzie białostockim niż o miodzie. ze Stratfordu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji