The best of...
Mikołaj Grabowski wybrał na reżyserski debiut w Starym Teatrze bliskiego sobie Gombrowicza, z którym nie raz już się zmagał. Powstał spektakl nierówny, więcej zapowiadający, niż spełniający
"Trans-Atlantyk" podrasowany "Dziennikiem" (czy na odwrót), czterech Gombrowiczów granych przez kwiat męskiego aktorstwa (Jerzy Trela, Jan Peszek, Krzysztof Globisz, Jan Frycz) oraz temperament reżysera dawały nadzieję na przedstawienie, które ujmie i pokaże Gombrowicza w jego sprzecznościach. I coś było na rzeczy - przynajmniej na początku spektaklu, gdzie reżyser powoli szkicował sytuacje - wchodzenie Gombrowicza-narratora w argentyńsko-polską rzeczywistość.
Za mało, za słabo, zbyt szkicowo
Przedstawienie rozpoczęli czterej Gombrowiczowie. "Poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja, czwartek - ja". Każdy dzień tygodnia to inny Gombrowicz: inny wiek, inny temperament, inna osobowość. Trela gorzki i refleksyjny, Globisz i Peszek na różne sposoby luźni i ironiczni, Frycz (także przez kostium, jak z fotograficznych portretów Gombrowicza) - najmocniej przywiązany do czasu i "Trans-Atlantyku". Ale ta decyzja reżyserska nie była konsekwentna: rozmywała się w trakcie trwania spektaklu. O ile jeszcze Trela (głównie dzięki osobowości i wiekowi) utrzymywał - choć nie zawsze - charakter swojego Gombrowicza, to pozostali panowie mogliby spokojnie wymieniać się w większości scen.
Oczywiście przyjemnie było na całą czwórkę patrzeć i jej słuchać. Świetni aktorzy, atrakcyjna literatura - a może lepiej byłoby, gdyby Mikołaj Grabowski pokazał po prostu wybór z "Dziennika" z tymi aktorami. Gdyby zbudował spektakl pokazujący Gombrowicza, ucieleśnienie sprzeczności, osobowość, która z natury swej wymyka się jakiemukolwiek przyszpileniu, jakiejkolwiek roli, jakiejkolwiek formie. Gombrowicza w różnych jego śmiesznościach i powagach, irytującego i fascynującego. On taki w tym spektaklu istnieje, ale za mało, za słabo, zbyt szkicowo.
Nie niepokoi, a uspokaja
Grabowskiego pociąga Gombrowicz walczący, Gombrowicz zjadliwie wytykający nam wady i głupoty, Gombrowicz nauczyciel. I taki Gombrowicz przemówił ze sceny najsilniej.
Grabowski skonstruował rodzaj "the best of...", wybór najefektowniejszych scen z "Trans-Atlantyku", zainscenizowanych fragmentów "Dziennika" i monologów-felietonów. Głupoty i wady nasze zainscenizował atrakcyjnie i sprawnie, czasami w dłuższych scenach, czasami w kabaretowych niemal skeczach (jak ten, w którym Frycz za pomocą ostrych narzędzi - od brzytwy po piłę - rozprawia się ze stosem gazet obrazujących krytykę). Gombrowicz i jego ostra jak brzytwa myśl rozprawiają się i z naszym prowincjonalizmem, i z biedną naszą megalomanią, i - na scenie - z wciąż tą samą gromadką głosicieli różnych niemądrych poglądów.
Ale prawdę mówiąc, Gombrowicz niezbyt się na nauczyciela narodu nadaje. Nigdy nie zatrzymuje się tam, gdzie inny nauczyciel zatrzymałby się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, tylko drąży głębiej, w nieoczekiwanym kierunku, i dochodzi często do wniosków wręcz przeciwnych niż na początku. Grabowski pozwala czasami wybrzmieć takiemu Gombrowiczowi, ale jednak główny impet kieruje na nauczycielską część wywodu. Gombrowicz aktualny, Gombrowicz pomagający nam zrozumieć samych siebie - może i tak być, ale kieruje to widzów w wyjeżdżone już koleiny i - paradoksalnie - nie tyle niepokoi i drąży, co uspokaja.
Coś się tutaj nie udało
"Tango Gombrowicz" to przedstawienie kłopotliwe. Zalety jego to aktorstwo - zarówno czwórka Gombrowiczów, jak i pomniejsze role zagrane są ciekawie i z wyczuciem formy; dobra, skromna i funkcjonalna scenografia - ciemna, niewielka przestrzeń, poszerzająca się, pogłębiająca i zmieniającą barwy w zależności od potrzeb; sprawna i dowcipna reżyseria. Ale jednak coś się tutaj nie udało.
Błąd tkwi chyba w scenariuszu. Pierwsza część przedstawienia gromadzi powoli różne wątki, przeplata je ze sobą i oświetla nawzajem. Druga, zamiast poprowadzić je dalej (i głębiej), rozpada się na poszczególne skecze, blednie i więdnie. Wątki (np. Gonzala) znikają jakoś niepostrzeżenie. Konstrukcja całości jest owszem dygresyjna, ale dygresyjność ta staje się coraz mniej ciekawa. Zapamiętuje się poszczególne sceny i fragmenty, niektóre znakomite (Gombrowicz - Peszek łażący za chłopcem - majstersztyk niejednoznaczności, scena śmieszna, tajemnicza i bolesna).
Ale co właściwie Grabowski chciał nam powiedzieć? Bo oprócz najbardziej widocznej i najbardziej dopieszczonej warstwy satyrycznej uruchomił jeszcze inne; tylko dlaczego się nimi nie zajął?
Dla porządku dodam, że premiera zakończyła się stojącą owacją i słyszało się komentarze, że Gombrowicz nic nie stracił na aktualności. I tak w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wysłuchania od nauczyciela zasłużonej reprymendy rozeszliśmy się do domów. Cóż, każdy ma swojego Gombrowicza. I dobrze. Ucieszyłby się.