Artykuły

Tramwajem donikąd

To bardzo ładne przedstawienie, grane z oddaniem przez wszystkich aktorów. Ale na pytanie, o czym ono jest, odpowiadam: nie wiem.

Archeologia zajmuje się badaniem tego, co było. Archeolog zagłębia się na przykład w dzieje ludzkich społeczności. Rosyjski dramatopisarz Aleksiej Szipienko zabawił się w archeologa i w swojej sztuce spróbował wgryźć się w życie wewnętrzne grupy ludzi, żyjących w nieokreślonym, odartym z historii miejscu, mających jakąś bolesną przeszłość.

Pierwsza przestrzeń mieści się na scenie. Wyznaczają ją dwa rzędy tramwajowych krzeseł, fragment lodówki z gramofonem w środku i sfatygowana maska samochodu Łada. Drugie miejsce oglądamy na kinowym ekranie. Film, który wypełnia większą część przedstawienia, nakręcono na jednej z gdańskich plaż. To rupieciarnia, z resztkami tramwajowych okien i innego żelastwa.

Te dwie rzeczywistości - sceniczna i filmowa - przenikają się dzięki drzwiom, otwieranym przez bohaterów wprost na sopocką plażę. Pomysł ze sprzężeniem sytuacji z ekranu z naturalnym nadmorskim plenerem jest bardzo ładny. Tak jak całe przedstawienie - zbudowane z ciekawych, estetycznych obrazów, prezentujących kolejne postacie. Zakopany po szyję Kumpel Włodzimierza Ciborowskiego, po którego twarzy łażą robaki. Polina Pauliny Kinaszewskiej w zwiewnej sukience, poszukująca wody, jak źródła życia. Charyzmatyczna Starucha Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, której Odek Jerzego Łapińskiego kopie grób za życia. Główny bohater, Losza, grany na skrajnych emocjach przez moskiewskiego aktora Gienadija Mimika, który, pozbawiony złudzeń, powraca do dzieciństwa. Wreszcie - Żona Loszy w interpretacji Marii Ciunelis, prowadzącej swą postać od stanu rozedrganej nadpobudliwości i cierpienia do apatii i całkowitego wyciszenia.

Każdy z aktorów rysuje sylwetkę swojego bohatera starannie, każdy gra, próbując dogrzebać się do głębi własnego "bycia". Widzimy ludzi bez swojego miejsca na ziemi, szamocących się w emocjonalnej matni, samotnych i zagubionych. Tylko, że ich losy nie składają się w całość. W sopockiej "Archeologii" nie ma spójnej opowieści. Na dobrą sprawę w ogóle nie wiemy, o co chodzi. Domyślamy się pojedynczych historii, śledzimy - najlepiej tu opowiedziane - małżeńsko-egzystencjalne zmagania Loszy, mówiącego po rosyjsku. A kiedy w finale kilkoro bohaterów zajmuje tramwajowe siedziska, myślimy, że pewnie udają się w podróż donikąd. Tak jak znikąd przyszli.

Nie wiem, co zaciekawiło André Hübnera-Ochodlo w "Archeologii", która trąci myślowym bełkotem i pozbawiona jest dramaturgicznego kośćca. Reżyser ma przecież dobrą rękę do wyszukiwania nowych sztuk. Na spektaklu o groteskowej niby-rzeczywistości trudno wysiedzieć. Bo przecież piękne obrazy, jak ten z cieniami, "liżącymi" plażowy piach, nie wystarczą. Natomiast zapada w pamięć nostalgiczna muzyka Leszka Możdżera i Zbigniewa Łowżyla.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji