Artykuły

Dobry teatr

Najnowsza premiera w szczecińskim Teatrze Współczesnym to dramat Eugene'a Ionesco "Krzesła" w reżyserii Jacka Ostaszewskiego. Występują w nim Anna Januszewska i Jacek Polaczek oraz Grzegorz Falkowski. Jacek Polaczek obchodzi 30-lecie pracy artystycznej.

ANDRZEJ KLIM: 30 lat na scenie, z czego 18 w jednym teatrze - szczecińskim Współczesnym. Czy to z lenistwa?

JACEK POLACZEK: Na pewno nie z lenistwa. Współczesny spełniał moje myślenie o tym, czego szukam w teatrze. Kiedy było mi źle - odchodziłem do Teatru Polskiego. Oczywiście można sobie zadać pytanie - dlaczego nie gdzieś dalej? Ale można na to odpowiedzieć - dlaczego koniecznie gdzieś dalej? Są tacy, którzy twierdzą, że dobry teatr może być tylko w Warszawie, Krakowie, może jeszcze w Gdańsku, Wrocławiu czy Poznaniu. Ja na ten temat nie chcę się wypowiadać, bo zawsze ktoś może powiedzieć, że mam kompleks prowincji. A dla mnie prowincja polega na czymś zupełnie innym. Osoby zajmujące się teatrem w prywatnych rozmowach pytały mnie: "Co pan, taki dobry aktor, robi w Szczecinie?" I to jest dla mnie właśnie prowincja. Warszawa kompletnie mnie nie interesuje w tym znaczeniu, że nie odpowiada mi kwestia rytmu życia poza sceną. Być może jest to również kwestia temperamentu. Ja nie należę do ludzi przebojowych.

AK: To czego Pan szuka w teatrze?

JP: Dobrego teatru. Jestem głęboko przekonany, że to miejsce [Teatr Współczesny - red.] ma w sobie coś tajemniczego. Jest w tym budynku genius loci i to niezależnie od różnych zawirowań personalnych i historycznych. W roku 1976 teatr objął Maciej Englert i ten teatr startował z pozycji szalenie korzystnej. Byli tylko ci ludzie, którzy chcieli być w teatrze, a Maciek tworzył zespół taki, jaki chciał mieć. Wewnątrz zespołu powstał pewien jednolity sposób myślenia, to co my nazywamy "graniem na jedną bramkę". Rzeczą nadrzędną jest efekt pod tytułem premiera. Oczywiście, nie znaczy to wcale, że tutaj panuje takie "wyjadanie sobie z dziubków". Nie! Są i afery, i problemy, ale służą temu, żeby dochodzić do tego sensu - do robienia dobrego teatru.

AK: W pana reperturze przeważają postacie negatywne, że wspomnę Mackie Majchra z "Opery za trzy grosze", szambelana z "Iwony, księżniczki Burgunda" czy Saleriego w "Amadeuszu".

JP: Widocznie mam pewne warunki psychofizyczne. Teraz nie mówi się już o emploi, o wiele bardziej poszerzyła się wszechstronność, ale jednak aktor pewnych ról nie przeskoczy, bo będzie niewiarygodny. Ale grałem także w komedii. W Szczecinie kwestia, którą wypowiadałem na scenie, weszła do potocznego języka. Szedłem ulicą, a ktoś do mnie mówił: "A z góry księżyc". Tak więc i w roli komediowej zostałem zaakceptowany. Teraz przygotowuję rolę Starego w "Krzesłach" Ionesco. To człowiek słaby, zagubiony, bezwolny, ma problemy z przebiciem się na zewnątrz, niespełnione ambicje. Odwrotność tego, z czym mogę się kojarzyć. Jestem ogromnie szczęśliwy, że mogę zagrać tę rolę, bo jest to dla mnie swego rodzaju egzamin. Cenię sobie także te role (mówię bez kokieterii), które w moim pojęciu były porażką, np. w "Farsie mrocznych" Michele'a de Ghelderode. To była moja klęska jako aktora. Czułem w środku, że za czymś nie zdążyłem, że coś było nie tak. Ta rola dała mi ogromnie dużo. Odkryłem momenty, w których muszę uważać na siebie jako aktora.

AK: Ma pan zacięcie mentorskie?

JP: Kompletnie nie. Mój stosunek do młodszych kolegów to jest bardzo delikatna materia. Kiedy sobie przypomnę swoje młode lata, to widzę, że pewne dość zdecydowane sformułowania ze strony starszych kolegów były przeze mnie odbierane: "Co on mówi! Czepia się. Przecież ja jestem świetny". Pewna świadomość zawodowa przyszła w moim przypadku nie tak wcześnie. Pierwszym, który to zrobił, był Maciek Englert. Ja to nazywam "powrotem do zawodu", bo byłem wtedy już osiem lat na scenie, a potem nagle tutaj inna atmosfera oraz sposób podchodzenia do pracy. To udowodniło, że teraz dopiero trzeba się brać do roboty. I zacząłem inaczej patrzeć na pewne sprawy: "A przecież ci to mówił ten i ta kiedyś tam. I, cholera, miał rację". A wtedy się tego nie zauważało. Kiedy spostrzegam tego typu reakcje u młodych ludzi (widzę to w oczach, chociaż potakują) wycofuję się. No trudno, stracisz kochany trzy, cztery lata niepotrzebnie. Jeżeli nie ma wewnętrznego przekonania, wszystko pójdzie na manowce.

AK: A jaka jest publiczność? Zmieniła się, oczekuje czegoś nowego?

JP: Publiczność zmieniła się tak jak my wszyscy. Już choćby rodzaj percepcji. Codziennie obcujemy z telewizją, ze skrótem, z innym rytmem podawania informacji. Publiczność przychodzi do teatru, który funkcjonuje innym rytmem, bo musi tak funkcjonować i dochodzi do zderzenia. Czasem czujemy, że młoda widownia patrzy na nas jak na telewizor. Można wstać, głośno porozmwiać z kolegą. Zapominają, że to, co jest po drugiej stronie, jest żywe. Teatr powinien o tym pamiętać, ale czy się dostosowywać? Cena jest taka, że publiczność wrażliwa zawęża się. Przypuszczam, że ta widownia w pewnym momencie ogłuchnie na humbug na zewnątrz i wróci do teatru, żeby mieć czas na namysł, wzruszenie, refleksję.

AK: Uważa pan siebie za rzemieślnika?

JP: Zdecydowanie. Uważam, że artystą się nie jest. Artystą się bywa. Kilka razy zdarzyło mi się otrzeć o sztukę przez duże "S" ze swoim udziałem. To są zdarzenia wyjątkowe. Oby to rzemiosło było jak najbardziej rzetelne, o co się bardzo staram. Jeżeli jest na poziomie rzemiosła artystycznego - to bardzo dobrze. A nuż się uda pójść jeszcze wyżej i otrzeć się o duże "S" w sztuce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji