Maszyna do grania
Ilekroć Eugeniusz Korin sam reżyserował w swoim teatrze, zawsze gwarantowało to naprawdę dobry spektakl. Tym razem - przy okazji premiery "Maszyny do liczenia" - jestem rozczarowana.
"Maszyna do liczenia" to trzy akty w ośmiu obrazach. Jest fabułka: żona krzyczy na Pana Ziro (główny bohater), który od 25 lat pracuje na tym samym stanowisku, który nie zabiera jej na premiery filmów do miasta... Pan Ziro leży skulony w łóżku. Pan Ziro liczy kolumny cyfr w towarzystwie podkochującej się w nim urzędniczki. Pan Ziro liczy na podwyżkę. Szef go zwalnia. Pan Ziro wraca do domu. Milczy. Przychodzą goście. Konwencjonalne pogawędki, pod hasłem: jest nudno, trzeba zabić tę nudę. Do domu przychodzi policjant i... Tu się zatrzymam! Jest w tej historii wątek sensacyjny, więc nie napiszę, kto kogo zabił. Powiem tylko, że po scenach w sądzie i więzieniu przenosimy się nieoczekiwanie w zaświaty.
Między nami Zerami
Gra trzynastka aktorów, którzy wymieniają się rolami: dzieje się to zupełnie mechanicznie, niemal w pół zdania, w pół gestu. Pan Ziro jest raz niskim blondynem, raz przystojnym brunetem. Pani Ziro to krzyczy, to cedzi słowa, w zależności od koncepcji aktorki, która ją właśnie kreuje. Łatwo odszyfrować interpretacyjną zagadkę: Panem, Panią Ziro możesz być także ty. I dalej: zerem możesz być, jesteś - także ty. Koncepcja bardzo logiczna w antymieszczańskiej farsie. Cóż, kiedy widownia wcale nie czuje się obrażona czy choćby dotknięta. Widownia pęka ze śmiechu. Rzeczywiście, są w tym spektaklu naprawdę zabawne i dobrze zagrane momenty. Częściej jednak dowcip zatrzymuje się na poziomie gagów Benny Hilla. Natomiast sposób pokazywania społecznej rzeczywistości zbliżony jest do stylu serialu "Między nami jaskiniowcami": jędzowate żony pastwią się nad znękanymi przez życie mężami, stłamszeni mężczyźni śnią o kokietkach w kusych koszulkach, urzędniczki marzą o prawdziwym pocałunku... Nic dodać, nic ująć: święta prawda, życie takie jest. Jasne! W ilustrowanych czasopismach, w tasiemcowych serialach rodzinnych.
Aktorskie zawody
Wszystko w tym spektaklu jest precyzyjnie zakomponowane. Działaniom aktorów towarzyszą dźwięki z off-u: Pani Ziro czesze włosy, a z głośnika dochodzi zwielokrotniony odgłos czesania, Pan Ziro przewraca się w łóżku, a sprężyny z głośnika chrzęszczą, aż pękają w uszach bębenki. Partytura gestów i dźwięków realizowana jest przez aktorów bardzo dokładnie, ale na dłuższą metę to po prostu nuży. Męczą też nachalne zamiany aktorów kreujących postacie Pani i Pana Ziro. Za trzecim razem traktujemy je już tylko jako sztampowy zabieg, niepotrzebne udziwnienie.
"Maszyna" to świetny pomysł na dyplom dla studentów szkół teatralnych. Wszyscy mają szansę się wykazać w turnieju, pokazać przed reżyserami-jurorami. Reżyserami-kupcami. Ale po co takie zawody robić swoim własnym aktorom w swoim własnym teatrze? Najbardziej bronią się na scenie Bożena Borowska i Mirosław Kropielnicki. Oni czują farsę w paznokciach i włosach, mają ją w porach skóry. Pozostali mają lepsze i gorsze sceny: krążą gdzieś między niepotrzebnym dramatyzmem a komediowymi gagami.
Są dwie świetne sceny. Podoba mi się cała sekwencja w biurze we wszystkich wariantach obsadowych (aż do momentu pojawienia się dyrektora). Bardzo podoba mi się też finał z Mirosławem Kropielnickim jako znudzonym, zmęczonym, zdruzgotanym Szatanem. To rzeczywiście kawałek dobrego teatru.
Pójść na całość
Dziwię się, że Eugeniusz Korin poszedł w tym spektaklu w taką dosłowność i taką nużącą mechaniczność, sztampowość. Do dziś pamiętam genialnie przez niego wyreżyserowaną "Politykę" Perzyńskiego. Wtedy z ramoty udało się zrobić prawdziwą teatralną perełkę. Jest więcej dowodów na to, że Korin ma nosa i duży talent do czytania znoszonych, nieco już wytartych estetyk, że potrafi je tak przenicować, żeby się okazały szykowne i stylowe. Obawiam się, że tym razem, niestety, uwierzył w siłę i świeżość sztuki. A "Maszyna do liczenia" Elmera Rice'a sama z siebie świeża i nośna już nie jest. Mamy za sobą II wojnę, mamy socjalizm, rewolucję obyczajową i seksualną...
Zdaję sobie sprawę, że wiele różni "Maszynę" od "Polityki": i na poziomie wyrafinowania myślowego, i na poziomie scenicznych chwytów. Nie da się przecież postawić znaku równości między polską komedią z międzywojnia i amerykańską farsą podszytą Broodwayem. Wiem, że "Politykę" trzeba było bardzo przerobić, żeby stała się tym, czym ją widzieliśmy na scenie, a tu dzieło jest na scenę niemal gotowe. Bardziej jednak mi się podobają twórcze adaptacyjne zabiegi autorstwa Korina niż przestarzałe pomysły Rice'a. Nawet przy założeniu, że poziom życia i styl myślenia Polaków Anno Domini 1997 można spróbować porównać ze stylem życia i sposobem myślenia Amerykanów z lat dwudziestych.
Lubię urok ilustracji wyciętych ze starych kolorowych amerykańskich czasopism, przedstawiających urzędniczki w schludnych, bezstylowych bluzkach i nijakich pantoflach. Lubię klimat przedwojennych hollywoodzkich filmów zbudowanych ze sztampowego aktorstwa. I podobałby mi się ten spektakl pod warunkiem, że reżyser poszedłby w bawieniu się tym klimatem na całość. A nie trochę się z niego śmiał, a trochę mu wierzył. W efekcie ja ani się śmieję, ani wierzę. Choć chciałabym.