Artykuły

Zły Makbet

Żaden z licznych w tym sezonie inscenizatorów "Makbeta" nie potrafił opowiedzieć o walce człowieka z ciemną stroną swej natury, co jest istotą dramatu Szekspira. Dlatego o kondycji teatru polskiego myślę z niepokojem.

Władcą scenicznego sezonu 2004/2005 został Makbet, szkocki król-zbrodniarz z tragedii Williama Szekspira. Reżyserzy wszystkich pokoleń zajadle rzucili się na tę sztukę - bynajmniej nie cieszącą się popularnością podczas dwustuletniej już obecności na naszych scenach. Najwyraźniej odkryli w niej coś, co zdało im się ważne w rozmyślaniu o naturze współczesnego świata, a w szczególności tkwiącego w nim zła. Pora zapytać, czym było owo coś, które odkryli. W kolejce czeka zaś następne pytanie: Czegóż to dzisiejsi interpretatorzy Szekspira w "Makbecie"... nie mieli ochoty przeczytać. Suma odpowiedzi układa się w obraz zainteresowań polskiej sceny na tyle niepokojący, że warto mu się przyjrzeć bliżej. A najwygodniej zestawić go z dawniejszymi interpretacjami.

Doskonałą okazję ku temu dała TVP Kultura, emitując niedawno telewizyjną inscenizację "Makbeta" zrealizowaną przez Andrzeja Wajdę w 1969 r. (Kulturę mało kto odbiera, ale może część czytelników pamięta ten spektakl, wielokrotnie powtarzany). Skądinąd można by go potraktować jako zabawny przyczynek do żywego (jak się okazuje już tyle lat) sporu, czy teatr telewizji powinien być teatrem w studio, czy ma prawo zmieniać się w zastępcze niebogate kino. Wajda zrealizował swoje, czarno-białe jeszcze, widowisko w śnieżnych plenerach leśno-rzecznego Mazowsza, występującego w roli Szkocji, z udziałem stada koni i szeregu tuzów polskiego aktorstwa. Zdyskontował popularność "Pana Wołodyjowskiego", biorąc stamtąd obsadę głównych ról (Makbet - Tadeusz Łomnicki, Lady Makbet - Magdalena Zawadzka, Banko - Daniel Olbrychski, Duncan - Andrzej Łapicki) i pozwalając ulubieńcom publiczności błysnąć w rolach bardziej wytrawnych niż sienkiewiczowska poczciwość. Rezultat nie był, powiedzmy, powalający; "dramatyczne" przewracanie oczami nawet takich mistrzów jak Łomnicki mogłoby być dziś pokazową lekcją, jak zmieniają się kanony sztuki aktorskiej.

Gwałt na moralności

Niemniej odpowiedź na pytanie, o czym winien być "Makbet", rysowała się tu konkretnie i prosto. Wajda opowiedział o ludziach czynu, aktywnych i żądnych sukcesu, którym nieokreślone widma - będące może emanacją ciemnej strony ich własnych dusz - wróżą olśniewającą przyszłość. Schlebiają ich miłości własnej i budzą demona ambicji, który będzie odtąd parł do zrealizowania owych przepowiedni nie zważając na przeszkody, zmiecie z drogi opory moralne i posunie się do zbrodni.

Kamera Wajdy w skupieniu obserwowała, jak w głowach uczciwych ludzi lęgną się robaczywe myśli. Jak przyjaciele Makbet i Bańko śmieją się z wróżb, ale jeden patrzy już na drugiego z rezerwą, rozumiejąc istotę puszczonego w ruch mechanizmu. Jak działa narkotyk sukcesu, zezwalający na ukręcenie łba kolejnym wątpliwościom, jak normalny człowiek przekracza granicę, za którą gotów jest do podłości, świństw i morderstw w imię zaspokojenia egoistycznych pragnień. Jak głos sumienia zostaje wyparty przez niekontrolowane podniecenie, jak duszone w zarodku wyrzuty pączkują obłędem. I wiodą do śmierci; ginący w boju zbrodniarz już wcześniej był trupem. Rzecz jest więc o gwałcie na moralności.

0 złamaniu norm i konsekwencjach tego czynu. W ukazanym świecie normy obowiązują, nawet jeśli sceptyczne spojrzenia rycerzy dają do zrozumienia, że za pięknymi słowami nie zawsze idą czyny. Na wiadomość o straceniu dowódcy, który zdradził, Duncan-Łapicki przez chwilę zawiesza gładką mowę zwycięzcy. "Ufałem mu, panowie" - mówi dramatycznie i gorzko. Może ból jest szczery, a może to tylko takie królewskie kaznodziejstwo, niemniej dostajemy czytelny sygnał, że przynajmniej deklaratywnie lojalność jest tu normą, a jej brak - traumą, pogwałceniem porządku.

W "Makbetach" sezonu 2004/2005 o żadnej tego rodzaju normie nie ma mowy! Interpretatorzy bezrefleksyjnie przyjmują, że zbrodnia, której dokona Makbet, nie jest już złamaniem zasad rządzących światem, lecz być może wręcz owych zasad emanacją. A w każdym razie ani im w głowie zajmować się rozterkami bohatera w tym względzie.

Znakowanie świata

Wałka pomiędzy parciem ambicji "po trupach" a oczywistymi odruchami przyzwoitości nie jest przedmiotem reżysersko-aktorskiej uwagi ani w przypadku Makbeta, bezmózgiego automatu, u Piotra Kruszczyńskiego (warszawski Polski), ani w przypadku bezwolnego poczciwca u Wajdy (w jego nowej inscenizacji w Starym Teatrze), ani w przypadku majora Macbetha, dowódcy brygady desantowej rzuconej na front arabski w parafrazie Grzegorza Jarzyny "2007: Makbet".

Nikt nie ma potrzeby ni czasu na przyglądanie się osobie bohatera; cała inwencja koncentruje się na, by tak rzec, znakowaniu świata nieskomplikowaną symboliką. U Wajdy nad polem gry wiszą foliowe worki, kryjące, można się domyślić, zwłoki ofiar. U Kruszczyńskiego zmiany na szczytach władzy Duncan-Makbet-Malkolm sygnalizowane są wymianą portretów przywódców, w niewielkim zresztą stopniu różniących się od siebie. Jarzyna szkicuje panoramę wojny jak z militarnego filmu made in USA. Głównym i zasadniczym celem inscenizatorów jest formułowanie uogólnień, sądów globalnych: świat jest polem walki, jest miejscem bijatyki o władzę, jest relacją niby z CNN. Jakież znaczenie może mieć wśród tych generalizacji osoba sprowadzona do roli kukiełki - ta sama, którą czterysta lat temu William Szekspir umieścił w tytule sztuki?

Wtrąćmy nawiasem, że inscenizatorką, która w owych uogólnieniach w gruncie rzeczy posuwa się najdalej, jest Maja Kleczewska w Opolu. Jej świat jest już całkowicie odrealnionym kolażem pustych cytatów i skojarzeń ze współczesnego kina, telewizyjnych przekazów, wideoklipów i popowych przebojów. W dwóch scenach jednak do głosu dochodzi prawdziwy, dotykalny ból: kiedy Makbet, przed chwilą beztroski osiłek, po morderstwie bełkocze z nożem w łapie jak kaleka, usiłując poradzić sobie z tym, co zrobił, i kiedy wpada w spazmatyczną rozpacz po samobójstwie żony, tuli jej ciało, żebrze o odwrócenie biegu spraw. Na parę chwil zasłonę utkaną z powierzchownych ikon i cytatów rozdziera realność czynu i jego skutków. Na tym rozdarciu fundowana jest dramaturgia spektaklu; gdyby go zabrakło, migotanie celuloidowych obrazków byłoby nie do zniesienia.

Dwa mgnienia w jednym z czterech przedstawień - i jeszcze Makbet dosłownie przywalony ciężarem własnych zbrodni w plenerowym, więc z konieczności upraszczającym obraz widowisku Pawła Szkotaka "Kim jest ten człowiek we krwi" - to jednak trochę mało! We współczesnych "Makbetach" osoba Makbeta liczy się najmniej. I to zdaje się charakterystycznym rysem sposobu, w jaki dzisiejsza scena interpretuje świat. Łatwo zgodzić się z generalną sugestią, która padła w dyskusji, poprzedzającej emisję filmu w TVP Kultura, że jednym z naczelnych zadań teatru jest badanie natury współczesnego zła. "Makbet" się do tego idealnie nadaje. Pytanie tylko, czy owo zło jest właściwie rozpoznawane i lokowane?

Egzekucja z Al Dżaziry

Najwyraźniej dla części artystów, a także komentatorów, źródłem wiedzy na temat zła są dziś wyłącznie telewizyjne serwisy. Reporterskie relacje o okrucieństwach popełnianych w Iraku, o bezduszności żołnierzy ze wszystkich stron wszystkich frontów, o niegodziwościach rządzących, o kryminogenności władzy w wielu punktach świata. Ponad wszelką wątpliwość te obrazy zaprzątają dziś głowy wrażliwych ludzi przed telewizorami. Czy jednak doprawdy poruszają w nich głęboką strunę? Czy podwójny filtr, geograficzny i medialny, tudzież poczucie osobistej bezsilności i braku wpływu na wypadki nie powoduje przypadkiem, że emocje telewidza, tak z ręką na sercu, ograniczają się do głębokiego, gorzkiego westchnięcia podczas wędrówki do kuchni po herbatę?

A potem idziemy do teatru i oglądamy ponownie te same obrazy, jedynie artystycznie przetworzone, opakowane w symbolikę, w aktorską histerię i w efekty specjalne. Odsunięte za jeszcze jedną dystansującą barierę. Czy rzeczywiście tą drogą można przeżyć emocjonalne katharsis? W recenzjach ze spektaklu Grzegorza Jarzyny można było przeczytać o szoku wywołanym przez odrąbywanie wrogom głów. Owszem, podobnymi egzekucjami raziła nas podczas irackiej wojny arabska telewizja Al-Dżazira. Tyle że potwornymi, bo prawdziwymi. Skopiowanie ich na scenie to świetny trick. Ale czy wnosi on cokolwiek - poza czystym efektem - do myślenia o naturze zła? Przybliża je, wyrywa z rutyny? Porusza?

Trzydzieści sześć lat temu na polskim śniegu udającym Szkocję, w zgrzebnych kostiumach i naiwnych obrazkach Andrzej Wajda nie opowiadał widzowi o zdarzeniach toczących się daleko stąd, w których widz nigdy nie weźmie osobistego udziału. Mówił mu o sprawach doskonale znanych z autopsji. Tak, z autopsji, bowiem każdy, no, może wyłączając świętych - ale ilu ich wokoło? - zna działanie demona ambicji pchającego człowieka do myśli i czynów niegodnych, fabrykującego niskie pokusy. Zgoda, nie takie, żeby od razu lecieć z majchrem do sypialni rywala z pracy czy z życia, ale wystarczające, żeby znaleźć się na kolizyjnym kursie z cnotami lojalności, uczciwości, prawdomówności, rzetelności, odpowiedzialności. Wystarczające, żeby złamanie norm pojawiło się na wyciągnięcie ręki. Spektakl ukazywał ten proces w wymiarze szekspirowskim, tragiczno-królewskim, ale to tylko kwestia skali - nie mechanizmu, sprawdzającego się równie dobrze w skromniejszych czasach i sytuacjach.

Tamten "Makbet" nie silił się na jęczenie, że ktoś nam brzydko urządził pokazywany w telewizji świat, na który i tak marny mamy wpływ! Mówił o pokusie zła tkwiącej w człowieku, zwykłym człowieku, każdym człowieku - i o walce z tą pokusą. Co więcej, walka ta - przegrana i płacona obłędem - toczyła się między obudzonym demonem ambicji a potrzebą posłuszeństwa normom moralnym, potrzebą uwewnętrznioną w samym bohaterze i w jego otoczeniu. Wajda ukazywał głębokie naruszenie przez zbrodnię ładu świata i cenę jego przywracania; nie dezawuował jednak samego ładu - co uczynili na własną zgubę makbetotwórcy naszych dni. Wiedział bowiem (wtedy), że cała opowieść straci sens. Bo o czym jest, o czym powinien być "Makbet"? Przecież nie o zbrodni "w ogóle" - odpersonalizowanej, zamienionej w news, służącej do łatwych generalizacji z kukiełkami w tle. "Makbet" jest sprawozdaniem z odwiecznej walki człowieka z ciemną stroną własnej natury, osadzonym na fundamencie etycznym, który ciemność i jasność - jednak!!! - pozwala odróżnić. Sprawozdaniem poety, który o ciemnej stronie wiedział może najwięcej z piszących, przynajmniej dla teatru.

Fakt, że tego to "sprawozdania" - relacji o walce człowieka z własnym ciemnym ja - nie uznał za aspekt godny szczególnej uwagi żaden z licznych krajowych inscenizatorów tragedii Szekspira AD 2004/2005, każe o kondycji polskiego teatru i o tym, jak chce on rozpoznawać świat wokół siebie (ze szczególnym uwzględnieniem tkwiącego w nim zła), myśleć z niepokojem. Może nawet ze zgrozą.

Na zdjęciu: 'Makbet" w reż. Mai Kleczewskej, Teatr im. Kochanowskiego, Opole.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji