Nie dla idiotów?
Znak firmowy młodej reżyserii, która panoszy się bezczelnie: ośmieszyć literaturę, zrobić z aktorów durniów. Nowym jej mistrzem jest Michał Borczuch, autor "Leonce`a i Leny" w warszawskim Teatrze Dramatycznym
Zaczyna się tak, choć mogłoby zupełnie inaczej. Jak - wszystko jedno. Wobec tego, co zaproponował Michał Borczuch, każde rozwiązanie jest uprawnione. A więc na scenę wchodzi facecik w garniturku (Marcin Tyrol) i zaczyna recytować "Namiętności duszy" Kartezjusza. Dlaczego akurat to także wydaje się bez znaczenia. Równie dobrze zamiast Kartezjusza artysta Tyrol mógłby przedstawiać instrukcję obsługi nowego żelazka. "Leonce i Lena" to taki teatr, w którym słowa, choćby w oryginale podpisał je Georg Buchner, kompletnie nie mają sensu. Podobnie zresztą jak poszatkowana fabuła, działania sceniczne, pseudoaktorstwo. Liczy się samozadowolenie twórców. Prezydent, bo tak nazywają faceta w gajerku, gaworzy więc z Kartezjuszem, a jego słuchacze, siedząc na białych plastikowych krzesłach wyniesionych z jakiegoś biura, rozpoczynają swój teatrzyk dziwnych ruchów. Łokieć w bok, ręka na głowę, prawa nóżka do przodu, lewa w tył. I tak dalej. W normalnych warunkach można by się zastanawiać, który z aktorów pierwszy pęknie, parsknie śmiechem albo po prostu wstanie - odmówi udziału w paranoicznej pantomimie Borczucha. No tak, ale już jest za późno, to premiera. Nikt nie zerwie przedstawienia. Patrzę na aktorów Dramatycznego i przecieram oczy ze zdumienia. Grywali u Lupy, innych prawdziwych reżyserów, a teraz pod dyktando Borczucha machają nogami. Nie czują swej śmieszności? Ich sprawa, niemniej na widowni czuję wstyd i zażenowanie.
I tak już jest do końca pożal się Boże spektaklu. Można było nie pisać w,,Kulturze TV" o widowisku tak skandalicznym, w końcu wpadki zdarzają się na najlepszych scenach, w dobrym towarzystwie. Można też było "inscenizację" z Dramatycznego wyśmiać, mnożąc opisy słów i działań narzuconych wykonawcom. Można, ale to jednak zbyt łatwe. Poza tym wcale nie jest mi do śmiechu. Bo "Leonce i Lena" obrazuje dobitnie reżyserską strategię, która panoszy się na polskich scenach w najlepsze, chociaż nie zawsze owocuje spektaklami tak monstrualnie idiotycznymi. Co gorsza, skoro tak jest, komuś się to podoba. Mord na Buchnerze też miał przecież próby generalne. Uznano, że można pokazać go widzom. Pełną gorzkiej, nieoczywistej i mrocznej poezji sceniczną baśń przenosi Borczuch w nieokreślone, ale jednak dzisiejsze czasy. Trudno połapać się, kto jest kim, ale przy takim ustawieniu postaci to oczywiście kompletnie nieważne. Jeden z drugim opowiadają coś z Buchnera, potem dorzucą coś z pisanej chyba ręką Borczunej degrengolady. Co prawda, tym razem nie ma nic o seksaferze, ale jest o "tej, co lubi owies". Dierżący w łapie reklamówkę z Media Marktu Valerio (Andrzej Szeremeta) proponuje księciu wyjazd do Anglii oczywiście do roboty. Przedstawienie przesiąknięte jest do cna reżyserską pychą. Borczuch chciał być może opowiedzieć coś o współczesności Buchnera, zestawić jego katastrofizm z dzisiejszym relatywizmem. Skończyło się na tym, że pokazał nie ludzi z krwi i kości, ale niezamierzenie śmiesznych pokurczów, których jedynym zajęciem jest gadanie bez sensu albo marzenie o... No właśnie, w kulminacyjnej scenie Leonce (kuriozalny Krzysztof Zarzecki) rzuca się na telewizor, w którym, sądząc po odgłosach, leci ostre porno. Gwałci odbiornik, oblewa białą cieczą. Oto miara reżyserskiej odwagi Michała Borczucha. Jego spektakl nie zasługuje na miano gwałtu na Buchnerze i przyzwyczajeniach widzów. Nie jest też żadną prowokacją. Prowokacje mają bowiem to do siebie, że powinny być bezkompromisowe. Tymczasem Borczuch zrzyna garściami z bardziej od siebie utalentowanych reżyserów (vide Kleczewska i Klata), każe aktorom gadać coś o Gatesie, Janie Pawle II i Dalajlamie. I tyle, bo więcej nic nie ma do zaproponowania. Na koniec każe biednemu Szeremecie machać wspomnianą reklamówką ze słynnym hasłem "Nie dla idiotów". Na pewno nie?