Artykuły

Equus Vratislaviensis

"Przechodzę teraz do krótkiego streszczenia teorii Freuda, którą znam właściwie jedynie ze wspomnianej wyżej praktyki, bo nawet gdy piszę te słowa, (...), nie skończyłem dotąd Wstępu do psychoanalizy, który nie jest niestety książką dobrą dla propagandy wspanialej idei zasadniczej jej autora; za wiele jest tam od początku nudy i rozwlekłości w opisie nieciekawych stosunkowo do innych działów czynności pomyłkowych. Ale przebrnąć przez to warto; a zdarzało mi się widzieć powierzchowniejsze typy odpadające od tej książki zaraz po pierwszych nieomal chwytach".

Tak zaczyna się rozdział drugi "Niemytych dusz" Witkacego. zatytułowany "Ogólne zasady teorii Freuda". Zacytowane dwa zdania mogłyby śmiało posłużyć za motto sztuki Petera Shaffera "Equus". Utworu, który zdobył sobie znaczną na scenach świata zachodniego popularność, a jest zaledwie spóźnioną pięciopalcówką na freudowskim mechanizmie.

Psychoanaliza i grzebanie się w podświadomości ludzkiej, celem doszukiwania się uwarunkowań seksualnych naszych działań, tak potocznych, jak odbiegających od normy, od dziesiątków lat stanowi skuteczną inspirację dla rzesz dramatopisarzy. Zdawałoby się, że metoda tak długo eksploatowana powinna wreszcie wyczerpać się, a fakt, że korzystali z niej naprawdę wybitni pisarze mógłby onieśmielić dziś wielu. Zwłaszcza, że psychoanaliza po swym triumfalnym pochodzie amerykańskim, okazała się - jak zresztą wszystkie odkrycia i rewelacje medyczne - nie takim panaceum; jakim być miała. Moda na uspołecznianie wszystkiego dokoła, uspołeczniła i terapeutykę, czego wiadomym przykładem popularność psychodramy i psychoterapii zbiorowej. Ponieważ są one same w sobie niemal już teatrem, przeto jakoś jeszcze dramaturgom nie zaświtała zbawcza myśl, by przemleć je na tantiemy autorskie - to jest zrobić z nich sztuki. Nie wątpię jednak, że i do tego dojdzie również w teatrze profesjonalnym, gdyż poniektóre zespoły awangardowe i, jak to się powiada "poszukujące" raz po raz aplikują nam spektakle niewiele różniące się od socjodramy, czy owej psychoterapii zbiorowej. Ale mniejsza z tym, skoro chodzi o "Equusa" i retro-psychoanalityczne pomysły dramatopisarskie.

Oglądając historię o sfrustrowanym młodzieńcu, który miast posiąść na sianie i oczach zgromadzonej PT Publiczności chętną do tego panienkę, wykłuł oczy sześciu koniom, trudno doprawdy zrozumieć powody tak wielkiej i międzynarodowej popularności sztuki. Może źródło jest w tym, że widownia od czasów antycznych przedkłada rzeczy znane nad nieznane, a freudyzm, w zwulgaryzowanej wersji, jest dostatecznie popularny na całym świecie.

Jest coś wzruszającego w naiwności autora, który pisząc dzieło mające penetrować najgłębsze warstwy ludzkiej psychiki i to psychiki skrzywionej, zwichniętej, dzieło funkcjonujące na osi relacji: lekarz-pacjent, wyznaje ze szczerością: "Przy pisaniu mojej sztuki, miałem szczęście korzystania z pomocy znakomitego dziecięcego psychiatry. Poprzez niego, usiłując wszystko uczynić prawdopodobnym, zrozumiałem dopiero, jak olbrzymi wachlarz odchyleń roztacza się przed psychiatrami, jak olbrzymim wachlarzem metod muszą posługiwać się w swej walce". Toż to, na miłość boską, zupełnie jak ów Witkacy, który rozprawiając o Freudzie nie zadał sobie trudu przeczytania "Wstępu do psychoanalizy" i oparł się na opowieściach przyjaciela rodziny dr. Karola de Beaurain. Różnica w tym tylko, że "Niemyte dusze" są książką świetną (oczywiście nie w tym, co dotyczy Freuda i Kretschmera, lecz cech narodowych Polaków), podczas gdy "Equus" jest jeno efektowną bulwarówką w filozoficznym opakowaniu. Nie mniej i nie więcej. Stąd może i światowa kariera...? Niby takie głębokie, a jednocześnie naiwne to, banalne i trochę podniecające?

Bolesław Taborski, świetny znawca współczesnego teatru angielskiego, napisał kiedyś z racji innej sztuki Shaffera: "sztuka jest przegadana, nie wolna od banału, a argumentacja naiwna". Opinia pozostaje nadal aktualna - tak na początku, jak i w obecnym stadium kariery dramaturga. Oczywiście można sobie podkładać najrozmaitsze treści pod konie-symbole, można też rzecz traktować bardziej wprost - pojemność znaczeń od zera do nieskończoności, tylko, że przecież nie w nieokreśloności podtekstów zalety sztuki. Może jej najciekawszym pomysłem jest przesunięcie ról (zresztą bardzo dyskretne) między lekarzem i pacjentem. Przesunięcie, dzięki któremu przed nieszczęsnym Alanem Strangem zaczyna się odsłaniać w nieco ekshibicjonistycznej samoanalizie, jego psychiatra - dr Dysart. Gdyby Shaffer temat ten pociągnął dalej, ostrzej i konsekwentniej - moglibyśmy, zapewne, otrzymać sztukę i głębszą, i ciekawszą zarazem, aczkolwiek niekoniecznie tak bogatą w retrospekcje. Zwłaszcza stawiając kropki nad "i", tam gdzie przeciętny widz teatralny zupełnie ich nie potrzebuje. Inna sprawa, żę dzięki jednej z nich otrzymaliśmy najtańszy w Europie, bo dotowany z funduszy publicznych, sex-life-show.

Shaffer wykazuje skłonność do traktowania ruchu, gestu, pantomimy jako ważkich elementów kompozycyjnych swych sztuk. Tak było w "Królewskich łowach słońca", w "Czarnej komedii", tak w "Equusie". Skoro mają być konie na scenie - nie może obyć się bez pantomimy. Nic więc dziwnego, że Teatr Polski we Wrocławiu pomyślał o Henryku Tomaszewskim jako reżyserze przedstawienia. Koncept nie zaskakujący, ale racjonalny. Trudno też dziwić się, że Shaffer zainteresował Tomaszewskiego, skoro interesuje go ruch, skoro nadal pantomima jest jego najbardziej osobistym polem wypowiedzi artystycznej, skoro - jak widać po czynach - teatr dramatyczny pociąga go coraz skuteczniej ku sobie. Pozornie więc wszystko jest logiczne, proste i zrozumiałe.

I tu dygresja. W czerwcu ub.r. na międzynarodowym przeglądzie teatralnym w Warszawie wystąpił teatr im. Gorkiego z Leningradu. Stary Towstogonow pokazał, a niemłody Liebiedew zagrał "Historię konia". Nie według Shaffera, ale według opowiadania Lwa Tołstoja "Wiatronogi". Nie było to o psychoanalizie, choć także o ludziach. O końsko-ludzkim losie. Rzecz cała rozgrywała się głównie w stajni. Końskość tej świetnej, leningradziej inscenizacji, również wychodziła z pantomimy. Ale jak wkomponowanej w dramaturgię dzieła i jak szczególnie (antybaletowo) podanej! Surowość scen opartych na ruchu, perfekcja najoszczędniejszych w formie gestów, minimum rekwizytów, ale jak ogranych, transformacyjność postaci... Eee, co tam wyliczać. Mistrzostwo tamtego spektaklu polegało na wchłonięciu techniki pantomimicznej przez aktorów dramatycznych, którzy nie prowadzili dwu nurtów spektaklu (ruchowego i tekstowego), ale stworzyli w oparciu o wzbogacony zespół środków i rozbudowaną konwencję spektaklu odmienną, nową wartość estetyczną. Był to w najlepszym rozumieniu tego słowa teatr totalny, teatr bogactwa ekspresji i równocześnie ascetycznej oszczędności w szafowaniu jej skarbami. Myślę, że w "Historii konia" Towstonogow jako inscenizator zrealizował w stopniu doskonałym jednorodność, spójność, a także bogactwo formy scenicznej tak w aspekcie sposobu jak i środków gry, konstrukcji scen i plastyki obrazu.

Dlaczego piszę o "Historii konia", mając na uwadze historię "Equusa"? Po prostu staram się przyłożyć do pracy Tomaszewskiego skalę wartości najwyższych odwołując się do bliskiego przykładu. Tak bliskiego, że nie tylko zahaczającego o pantomimę, ale i konie także. I trudno mi - stosując te wysokie kryteria - zaakceptować rezultaty pracy Henryka Tomaszewskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu nad sztuką Petera Shaffera "Equus". Niestety, ten koń nie doszedł do mety na dobrym miejscu. Z najwyższą trudnością brał przeszkody, jakie stawiała sprzeczność między teatrem dramatycznym, a teatrem pantomimy, ruchem aktora, a ruchem mima, konwencją fabuły granej i pokazywanej. To, co u Towstonogowa było jednorodne i naturalne: przechodzenie aktora od postaci ludzkiej do zwierzęcej, od człowieka do konia - tu oddzielała ostra, nieznośna granica sztuczności. Dwie, równolegle rozwijające się konwencje demaskowały się wzajem, odkrywając swoje słabości, dezawuując się i degradując. A przecież pamiętamy wszyscy znakomitą "Grę w zabijanego" Ionesco, zrealizowaną przed paru laty w tymże Teatrze Polskim przez Tomaszewskiego, tak znakomicie spójną, tak jednorodną, tak mądrą, piękną, groźną i tak teatralną w ruchu, jak pantomimiczną w dramaturgii. Dzieło wysokiej próby, pewnej ręki i nieodzownego oka, których - nie pojmuję czemu - zabrakło w "Equusie". Zwłaszcza w scenach z końmi, nie mówiąc już o zupełnie rozsypującej się, najważniejszej z nich: scenie oślepiania. Tej, na którą czekamy z lękiem przez cały długi ciąg nieznośnych (to wina Shaffera) retrospekcji. I oto, kiedy następuje to, co niechybnie nastąpić musiało, doświadczamy zawodu niespełnienia. Wielkiej pustki spektaklu, manieryczności maskowanej gestami baletu na drucianych koturnach w różowym świetle reflektorów. Żadnej dramaturgii, żadnego okrucieństwa, żadnej tragedii - a co gorsze - żadnego wrażenia! Tylko podskakujący młodzieniec, który wywija srebrzystym szpikulcem i koledzy w ażurowych końskich maskach, podstawiający się ochoczo pod ciosy. Zresztą nie robi także wrażenia galop na obrotówce, ani stadne niepokoje stajenne na drugim planie, zabrakło bowiem w tym przedstawieniu tytułowego bohatera: konia.

W gronie licznych wykonawców, trójka aktorska usiłuje przebijać się z powodzeniem przez mielizny tekstu i niespójność spektaklu. Są to: Igor Przegrodzki, alias Martin Dysart - psychiatra, Bogdan Koca - jego pacjent, czyli Alan Strang i Halina Śmiela- owa chętna na sianie Jill Mason. Przegrodzki ma kilka bardzo dobrych scen, choć przeszkadza sobie nieustannym ogrywaniem jakichś naturalistycznych, rozpraszających uwagę, rekwizytów (palenie papierosów, picie kawy, zabawy z termosem, filiżankami etc). Natomiast wówczas, gdy pod wpływem kontaktu z młodym pacjentem sam, w sposób dla siebie niezauważalny, zaczyna osuwać się w autoanalizę - robi to bardzo subtelnie, prowadząc ten ważny, acz niewykorzystany, wątek konsekwentnie i obiecująco. Cóż, że nie staje materiału dramaturgicznego - nie aktora w tym wina. Myślę, że słusznie uczynił Przegrodzki przydając swemu bohaterowi sporej dozy ciepła, a nawet pełnej, choć maskowanej, czułości wobec młodego winowajcy. Pogłębia to humanistyczny walor spektaklu i postaci. Jest też nie bez znaczenia w dobie, gdy tyle oskarżeń jest kierowanych pod adresem lekarzy, właśnie za brak prostych, ludzkich uczuć wobec poddanych ich zabiegom i opiece cierpiącym.

Koca-Strang ma zadanie i trudniejsze od Przegrodzkiego, i jednocześnie operuje skromniejszym warsztatem środków aktorskich. Nieustanne przerzucanie się z czasu bieżącego w przeszły, przechodzenie z sytuacji pacjenta zakładu psychiatrycznego i oskarżonego zarazem w sytuacje retrospektywne stajennego, chłopca wrażliwego, ale jeszcze nie chorego; wreszcie rozdarcie wewnętrzne, które staje się jego udziałem, rozdarcie zrodzone z uwarunkowań skrytych w głębi świadomości (lub podświadomości) - wszystko to nastręcza młodemu aktorowi wiele różnorodnych zadań. Przy czym każde następne jest trudniejsze od poprzedniego. Najsłabiej wychodzą Kocy początkowe sceny w klinice. Nie udaje mu się przekonać nas o prawdziwości szoku, a szwy roli widoczne są w kolejnych sytuacjach. Dalej jest już lepiej i gdyby nie pantomimiczne niepowodzenia sceny oślepiania, byłoby nawet zupełnie dobrze, jeśli nie bardzo dobrze. Nawet konie stają się w jego obecności trochę bardziej prawdziwe.

Również dużo dobrego można powiedzieć o Halinie Śmiela - kwitując tym prostotę w interpretacji postaci. Nie wyłączając incydentu stripteasowego zagrała ona Jill powściągliwie i zdołała uwierzytelnić w oczach widowni. Zapewne można by zarzucić, że Jill i Alan są z innych parafii: on trochę z poetyckiego snu, ona - potraktowana w kategoriach naturalizmu obyczajowego. Ale są to również konsekwencje tekstu, w części może inscenizacji, nie zaś błędu aktorskiego.

Reszta, zwłaszcza panie, w swych propozycjach aktorskich pozostały daleko za tym, do czego ongiś przyzwyczaił nas wrocławski Teatr Polski. Szkoda.

Bardzo prosta, funkcjonalna, syntetyczna dekoracja Marcina Wenzla mogła być kluczem do całego spektaklu. Jej równoczesna umowność i konkretność wskazywały drogę, po jakiej powinna rozwijać się cala realizacja sztuki Shaffera. Niestety, tak się nie stało, czego wypada żałować, oczekując na następną premierę dramatyczną Tomaszewskiego, którego nawet sześć źle oślepionych koni nie powinno odstraszyć od romansu z dramatem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji