Artykuły

Niełatwo złożyć hołd wielkości...

Stary, mądry Seneka, który przecież w tłumnym gronie operowych postaci dzieła Monteverdiego jest jedną z osób centralnych, powiedział kiedyś: - "Gladiator uważa za zniewagę, gdy każe mu się walczyć z przeciwnikiem słabszym. Wie, że zwycięstwo bez możliwości klęski jest zwycięstwem bez chwały". Jeżeli wierzymy w prawdę tych słów - nie miejmy pretensji do realizatorów, że nie wszystko w "Koronacji Poppei" mogło zachwycać, że były nawet momenty drażniącej nieudolności, chociaż - oddajmy również sprawiedliwość - i one nie przesłoniły wielu walorów całego muzycznego widowiska.

Małe klęski były wynikiem spotkania z partnerem reprezentującym potężną siłę: toż to przecie jeden z największych talentów kompozytorskich nie tylko wieku XVII, ale i całej historii muzyki; mistrz madrygału i "ojciec opery"; artysta jednak bardzo wymagający, domagający się szczególnego kunsztu wykonawczego, niesłychanej precyzji głosu zgranego subtelnie, wnikliwie i z muzykalną wrażliwością z orkiestrą; pokonania trudów swobodnego już tutaj recitatiwu, pogodzenia (w stosunku do naszych dzisiejszych pojęć) "oschłej" jeszcze muzyki z bogactwem napięć dramatycznych i psychologicznym zróżnicowaniem postaci w warstwie scenicznej...

Łatwo jest przegrać z takim przeciwnikiem, ale "zwycięstwo bez możliwości klęski, jest zwycięstwem bez chwały". Sukcesem teatru, artystów, realizatorów było przede wszystkim odważne wprowadzenie - mimo świadomości wszystkich niebezpieczeństw - tej pozycji do repertuaru Teatru Wielkiego. Wiemy przecież z góry, że publiczność nie będzie wyważała drzwi do kas w dniach "Koronacji". Ale wiemy również, że nie może być sceny operowej z ambicjami artystycznymi bez Monteverdiego.

Jest coś więcej jeszcze, na co nie tak dawno zwracaliśmy już uwagę (przy Mozarcie): tego rodzaju repertuar jest dobrą szkolą dla wszystkich zespołów - orkiestry, chóru, solistów. Szkolą, bez której trudno sobie wyobrazić w pełni doskonałych artystów teatru muzcyznego. Jest to sprawa pewnego określonego, odrębnego i trudnego (przy braku praktyki) stylu wykonawczego, wynikającego z odległej epoki historycznej, również doskonalenia precyzji wykonawczej, umiejętności oderwania się od tego wszystkiego, co długimi latami uprawiało się na co dzień w spotkaniach z włoską, francuską, rosyjską i polską operą ostatniego stulecia.

Nie chciałbym wystawiać wszystkim "cenzurek" za ostatnią premierę w warszawskim Teatrze Wielkim i stosunek do Monteverdiego. Ale trzeba jednak wspomnieć, że i reżyser (Ludwik René) i dyrygent (Zygmunt Latoszewski), w tej konkretnej sytuacji wybrnęli dość pomyślnie z trudnego zadania; że scenograf (Zofia Wierchowicz) popisała się pysznymi dekoracjami i pomysłowymi kostiumami; pięknie i stylowo zaśpiewała swą tytułową partię Poppei - Barbara Nieman; postaciami, najbliższymi muzycznej prawdy tej muzyki - wokalnie i aktorsko - byli: Krystyna Szostek-Radkowa (Octavia), Edmund Kossowski (Seneka) i Jerzy Artysz (Otton). Chór pięknie zabrzmiał, szczególnie w dwóch finalnych występach, a reszta wykonawców, jak sądzę, na pewno starała się dać z siebie wszystko, aby przedstawienie było jak najlepsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji