Artykuły

Gorki, Kisielewski i Sztaudynger

Warszawskie premiery przeważnie układają się - oczywiście zupełnie przypadkowo - zgodnie z kryteriami felietonowej kompozycji, omawiane przedstawienia można podciągać pod jakiś wspólny mianownik. Tym razem jest inaczej: "Barbarzyńcy" Gorkiego, "Karykatury" J.A. Kisielewskiego i "Ewa, Judyta i Kurtyzana" Sztaudyngera.

Wprawdzie Gorki (1868-1936) i Kisielewski (1876-1918) to niemal ta sama epoka, jednak Gorki jak gdyby zamykał jedną kartę historii literatury - realizm krytyczny, otwierając jej kartę nową - realizm socjalistyczny, to Kisielewski jest całą swą twórczością w naturalizmie (z pewnymi elementami symbolizmu). Dla Gorkiego czas jest ciągle sprzymierzeńcem, dla Kisielewskiego korozją a w najlepszym razie patyną. A Sztaudynger, znany przede wszystkim jako twórca frywolnych i znakomitych w swej lapidarności, ciętości i celności fraszek obyczajowych, to gatunek twórczości zupełnie nieporównywalny z twórczością Gorkiego i Kisielewskiego; w naszym powojennym teatrze gatunek ten uprawiał tylko Artur Maria Swinarski (nie tylko ten, oczywiście).

Nie ma więc żadnego "wspólnego mianownika", ale to dla widza nie jest przecież istotne.

No więc: Gorki. I jego rzadko grywana sztuka "Barbarzyńcy". Oglądaliśmy ją po raz pierwszy podczas występów w Polsce Akademickiego Teatru Dramatycznego im. Gorkiego z Leningradu w znakomitej inscenizacji. G. Towstonogowa z wielu wybitnymi kreacjami. Sztuka ma już ponad 70 lat, a przecież i przed jedenastu laty i obecnie w Teatrze Powszechnym atakowała i atakuje widownię głębią przedstawianych konfliktów, precyzją rysunku postaci i ich bogactwem, sugestywnym przekazem jeszcze jednego dramatu rosyjskiej inteligencji i mieszczaństwa a więc schodzącej z areny dziejowej klasy w carskiej Rosji, której fenomen obyczajowy, umysłowy i psychologiczny tak przecież fascynował autora "Dzieci słońca" i "Mieszczan".

Twórca obecnej inscenizacji warszawskiej Aleksander Bardini zaufał - mimo dość gruntownego opracowania na nowo tekstu - dramatycznemu geniuszowi Gorkiego, ryzykując spektakl trwający prawie trzy i pół godziny (leningradzki co prawda trwał cztery). I wygrał. Z Gorkim oczywiście. I z aktorami.

Nużył nieco tylko pierwszy akt, odwykliśmy już bowiem od realistycznego teatru psychologicznego i poetyki zbliżonej do Mchatowskiej. Ale potem znużenie znika. I dlatego, że wchodzimy w rytm przedstawienia, w jego klimat i dlatego, że Bardini rozjaśnia często ten mroczny klimat mądrze dawkowanym humorem (wnosi go przede wszystkim rodzina burmistrza Riedozubowa: Andrzej Wasilewicz w roli Griszy oraz Katia - Joanny Żółkowskiej, ostro skontrastowani z nadętą powagą ich ojca Wasilija, kreowanego przez Andrzeja Szalawskiego) Ale na scenie triumfuje przede wszystkim Anna Seniuk w pysznie granej Nadieździe Polikarpowej, wydobywając z tej postaci we własnej oryginalnej propozycji i jej swoisty "romantyzm komediowy" i - pod koniec - jej rysy dramatyczne; nowe, piękne osiągnięcie tej utalentowanej artystki.

Dramat niekochanej i odtrącanej żony Anny, kruchej i godnej współczucia, przekazuje ciepło i sympatycznie Ewa Dałkowska, intrygującą postać Lidii gra Marta Ławińska, jej ciotkę Bogajewską wyposaża bogato swym ujmującym aktorstwem Barbara Łudwiżanka (gościnnie). A grają jeszcze inni i lubiani aktorzy: Stanisław Zaczyk (Cyganów), Władysław Kowalski (Czerkun), Mirosława Dubrawska (Pelagia), Bronisław Pawlik (Monachow), Wojciech Pszoniak (Makarów), Gustaw Lutkiewicz (żebrak), i in., a nawet sam Jan T. Stanisławski, który jednak powinien wrócić jak najszybciej na estradę.

Więc: "mchatowska rekonstrukcja" czy spektakl współczesny? Pytanie postawione niewłaściwe. Po prostu: dobre przedstawienie.

Niezły też spektakl zaprezentowali adepci teatru PWST, którzy pod kierownictwem prof. Gustawa Holoubka przygotowali "Karykatury" J.A. Kisielewskiego i grają je na małej scenie Teatru Dramatycznego, wspólnie z aktorami zawodowymi: Wandą Łuczycką i Bolesławem Płotnickim (dla młodych to ryzykowna ale - jak się okazało - zwycięska konfrontacja) oraz K. Miecikówną i K. Ciechomską. Czołową parę melodramatu odwarzają obiecująco (dla nich i dla teatru oraz widowni) Grażyna Wnuk (Zosia) i Marek Obertyn (Antoś). Nie wszystkim młodym łatwo wejść w obyczajowe mundurki sprzed pół wieku, rozsadza ich współczesny temparament - ale robią to sympatycznie, z wdziękiem. Pożyteczna "palcówka" aktorska a dla widza pożytecznie i miło spędzony wieczór.

Jeszcze milszy wieczór spędzą warszawiacy którzy wybiorą się do teatru "Kwadrat" na trzy jednoaktówki Sztaudyngera "Ewa, Judyta i Kurtyzana", Sztaudynger jest jak wiadomo "do smakowania" - na scenę rzecz wydaje się ryzykowna i śliska. Ale teatr zaryzykował i chyba wygrał. Jest właśnie taka zabawa, jakiej można oczekiwać od Sztaudyngera i od teatru "Kwadrat" oraz od jego kierownika artystycznego i reżysera omawianego spektaklu, Edwarda Dziewońskiego, który rzecz dowcipnie zainscenizował (m.in. z pomysłowymi wejściami oddzielnych fraszek) i równie pomysłowym zakończeniem. A że grają takie "pewniaki" tego teatru, jak Halina Kowalska (Ewa), Ewa Wiśniewska (Judyta), Wanda Koczeska (mniej od tamtych udana Kurtyzana) oraz Włodzimierz Press, Włodzimierz Nowak, Edward Dziewoński, Janusz Gajos, Alfreda Sarnawska i Andrzej Federowicz - więc gwarancja, że amatorzy rozrywki z gatunku proponowanego przez Sztaudyngera - nie zawiodą się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji