Gra na remis
W czasie "Meczu" padają dwie bramki, Polska remisuje z Holandią i kwalifikuje się do finałowych rozgrywek z Argentyną (pełnia piłkarskiego szczęścia!), a jednak niektórzy widzowie wychodzą z Teatru Powszechnego niezadowoleni. Zupełnie jak na prawdziwym stadionie, albowiem kibicom na ogół trudno dogodzić. Zawsze kręcą nosami i chcą więcej, co z pozycji postronnego obserwatora jest w zasadzie najłatwiejsze. W teatrze spotyka ich rozczarowanie podwójne, ponieważ nie znajdują - i oczywiście na scenie znaleźć nie mogą - narastających sportowych emocji, w teatrze bowiem nie sposób szukać stadionu i nawet najlepiej napisana sztuka o sporcie nie zastąpi samej imprezy. W pierwszym akcie komedii Janusza Głowackiego dominuje sport, przygotowania do meczu i gra. Dlatego właśnie autor i teatr muszą tu ponieść porażkę.
W tej pierwszej połowie Holendrzy nieoczekiwanie zdobywają bramkę, prowadzą 1:0, nasi grają podle, umyka nam pewna - wydawałoby się - szansa awansu, wszystkie wyliczenia i osobiste interesy biorą w łeb, mecz, gra , na boisku stają się nieważne, i właśnie wtedy zaczyna się teatr! W ostatnich sekundach spotkania nasze orły zdobywają wprawdzie wyrównującą bramkę, koło fortuny, jak to w sporcie bywa, odwróci się na naszą korzyść, ale tak naprawdę to tego decydującego gola nie strzela wpuszczony na boisko dla ratowania sytuacji piłkarz-chuligan Migoń, lecz sam autor, Janusz Głowacki. Zna się on bowiem lepiej na tym, co dzieje się wokół stadionu niż na kopaniu piłki.
Wąskie patrzenie na sport, dążenie za wszelką cenę do zwycięstwa i rozmaitych, często mało ważnych punktów ligowych, wreszcie zmaterializowanie i przeliczanie każdego zagrania na pieniądze - nie od dziś stanowią zmorę tej dziedziny życia, wypaczają jej bezsporne wartości moralne. Są to slogany, zgoda, ale bez tych stwierdzeń trudno byłoby zrozumieć stężenie namiętności wokół sportu, wynoszenie jego bohaterów na wyżyny i strącanie ich w chwilę później, po porażkach - w dół, często na samo dno. Te sprawy Głowacki czuje najlepiej i nie zobaczył ich - jak to powiedział w wywiadzie udzielonym "Sztandarowi Młodych" po premierze sztuki - z trybun stadionów. Z tych miejsc widzi się tylko dryblingi napastników i robinsonady bramkarzy, bije się brawa lub gwiżdże. Dziennikarzom bardzo trudno dotrzeć za kulisy, do szatni, do zacisznych gabinetów prezesów możnych i związków sportowych, gdzie toczy się akcja "Meczu". I prawdę mówiąc nie wszyscy chcą tam dotrzeć, wystarcza im suchy wynik, relacja z tego kto kogo, gdzie i kiedy kopnął. Kibicom to wystarcza. Zwłaszcza gdy nasi zawodnicy wygrywają, gdy są "na fali". Inaczej, gdy przegrywają. Wtedy sprawozdawcy zamieniają się w detektywów badających przyczyny klęski, a tłum niedawnych entuzjastów żąda głów trenerów i działaczy, odpowiedzialnych za niepowodzenia.
W tym wyścigu nie wszyscy muszą przegrać i ponieść konsekwencje. W tym wyścigu można również wygrać, wysadzając tego lub innego z siodła, akcentując swoje "a nie mówiłem!", kto pierwszy ten lepszy. Dlatego niejednokrotnie wyścig rozpoczyna się z miejsca - po pierwszej spartolonej piłce, na grubo przed zakończeniem meczu, turnieju, igrzysk. Gra jeszcze się toczy, a uzurpatorzy - niejednokrotnie małe płotki - już zdejmują, mianują, tasują talię kart. Sport pozostaje pod permanentną obserwacją społeczną, wyczulenie na sukces i klęskę jest bardzo duże, stąd też wspomniane powyżej zjawiska częściej i ostrzej występują tutaj niż w innych dziedzinach. Tę zakulisową grę Głowacki znakomicie zrozumiał, w mistrzowski sposób - jak to w komedii - przerysował. Mam do niego w tym miejscu tylko jedyną pretensję - o to, że w galerii wprowadzonych na scenę postaci nie znalazł miejsca dla choćby jednego sprawiedliwego i nie zwariowanego na punkcie sportu. A przecież są tacy...
Podobnie jak sportowych emocji, nie wolno szukać w tej sztuce klucza do poszczególnych sytuacji i postaci. Zgadywanie, która z przewijających się przez scenę postaci odpowiada Lubańskiemu, Deynie, Ciszewskiemu, Górskiemu czy Gmochowi prowadzi donikąd. Istotne natomiast, że atmosfera "Meczu" odpowiada w dużej mierze temu, co działo się, a i dziś jeszcze nurtuje polską piłkę nożną. Problemy wychwycił Głowacki trafnie, zjawiska celnie uogólnił i złośliwie wypunktował. Za to, a także za świetny język, należą mu się "oklaski przy otwartej kurtynie", jak często mawiają... sprawozdawcy sportowi TV.
Z aktorami było różnie. Kazimierz Kaczor w roli szarej eminencji, czyli Cichońskiego oraz Władysław Kowalski jako Skarbnik - stworzyli niebanalne, zindywidualizowane postacie.
Groźny był zwłaszcza Kaczor, nie tylko zresztą dla sportowych spraw - w swoim schematycznym sposobie myślenia i rozkazywania. Kowalski w scenach przed telewizorem zafascynowany tym, co dzieje się na ekranie, a jednocześnie - czujny na wszystko, co wokół - dał pokaz świetnej gry. Więcej natomiast oczekiwałem od Franciszka Pieczki w roli Prezesa i Leszka Herdegena jako jego zastępcy. Zostali nie najlepiej chyba ustawieni w swych rolach, a Pieczka tylko raz okazał się prawdziwy, w momencie zagrożenia, kiedy wybuchnął, że jeszcze go nie zdjęli i że ciągle wielu chciałoby na jego miejscu być, ale nie jest i nie będzie!
Wiem skądinąd, że reżyser "Meczu" Andrzej Trzos-Rastawiecki przyjaźnił się z dziennikarzami sportowymi. Z niedowierzaniem więc przyjąłem dość szeroko kolportowaną przez prasę informację, że nigdy nie był na meczu piłkarskim. Oczywiście, nie musiało mu to przeszkodzić w dobrym wyreżyserowaniu przedstawienia, ale i nie pomogło. Tempo! I chyba dlatego nie tylko spotkanie piłkarskie, będące kanwą sztuki, ale i całe przedstawienie w Teatrze Powszechnym kończy się remisowo. A tych czytelników "Teatru", którzy nie znają się na sporcie, informuję, że jest to wynik słabszy od wygranej.