Cały smak w ostatnich 10-ciu minutach
Poszedłem na ten spektakl z ogromną nadzieją: tyle się słyszało, że sensacja prawie, że autor zbierał materiał od lat, że wielu ludzi opowiadało mu o kulisach naszego futbolu, odkąd stał się on sławą narodową, ba - sam mu o tym opowiadałem. Kiedy słuchałem pytań Głowackiego, miałem wrażenie, że chce innym ludziom otworzyć oczy, pokazać, że nie wszystko jest takie cudowne jak wygląda w czasie meczu. Ale miałem swoje prognozy na ten temat.
I rzeczywiście: tak jak przewidywałem "Mecz" okazał się zbiorem anegdot - opowieści zasłyszanych, w wielu wypadkach prawdziwych, w wielu przerysowanych.
Człowiek śledzi zawsze - w teatrze, w kinie - perypetie głośnych bohaterów. Narzuca to wątek dramatyczny. Pytanie: czy Głowacki, dając tę sztukę komu dał, nie zanadto zawierzył reżyserowi?
Nie jestem krytykiem teatralnym, ale - skoro mam napisać recenzję - pierwsza część przedstawienia wydaje mi się bardzo słaba. Ile tam waty, ile anegdotek, popisuje się kelner, i jeszcze ktoś...
Zastanawiające: po przerwie przybyło publiczności. Czyżby już poszła fama, że pierwsza część jest nudna i zła? Owszem, bywa tak i na meczach. Mam na myśli napięcie i akcję.
Ale druga część jest znacznie lepsza. Chociaż - chyba - nie wygrano tu zasadniczego wątku dramatycznego: bo jak to jest? - wygraliśmy na wyjeździe 0:3, rewanż jest tylko (niby) formalnością, bo przecież na zdrowy rozum nic już nie może się przytrafić. W związku z tym prezes et cetera ustalają już te wyjazdy argentyńskie - wszystko jak w życiu - i raptem klapa. Przeciwnicy strzelają bramkę. To koszmar. I ta sprawa - dramatyczna i podstawowa - nie została wygrana. Gdzie tu strach i atmosfera zagrożenia? Gdzie ten nastrój, że wszystko się kończy, zawala władza, pieniądze, zagranice et cetera.
- Bo rozmywa się to jakoś wszystko w anegdotach. I sądzę, że ludzie grający w tym spektaklu - aktorzy - orientują się dobrze w tym, o co to może chodzić, w całości problematyki. Oni są żywi.
No, rolę Prezesa trochę inaczej widziałem. Pieczka jest znakomitym aktorem, wielkim, ale tutaj też widzowie odbierają go poprzez wrodzoną mu uczciwość, prostotę - On jest za porządny, nie tacy bywają prezesi na takich stanowiskach, owszem, dużo gestykuluje, klepie się po udach, ale cwaniakiem, graczem nie jest.
Bardzo spodobał mi się Kazimierz Kaczor, bardzo był on autentyczny. Kowalski znów - niby świetny, jego kwestie były fantastyczne, reagował tak jak miliony ludzi przy telewizorach, ale za mało było w nim skarbnika kadry. Błędy formalne też tu są. Owszem, parę rzeczy zrobiono bardzo starannie, ale nie może być sytuacji, w której jakiegokolwiek meczu, ważnego meczu, nie oglądają ci z wieży, urzędnicy. Tak nie bywa.
Świetnie zrobiona jest rola i pomysł na sprawozdawcę; to nagranie Piszczatowskiego przypomina mi siebie - to jest przecież Ciszewski, on to robi tak, jak ja robiłem na wielkich meczach.
Generalnie: Głowacki to człowiek wielce utalentowany, wyczulony na wiele rzeczy, masę też spraw tu podpatrzył, ale chyba nie miał zbyt wiele czasu i wyszło dobrze nie do końca. Oddał rzecz reżyserowi, który obnażył się w wywiadzie udzielonym gazecie, że nigdy nie był na meczu futbolowym. Nie wiem, czy to wyszło sztuce i przedstawieniu na dobre - brak tu realiów i napięcia, brak specyficznej atmosfery meczowej. Ale na pewno jest parę racji - ważnych - i przedstawienie, sądzę, będzie się cieszyło dużym powodzeniem.
Bo takie sytuacje, o jakich się mówi w tej sztuce, zdarzają się wszędzie, od I-szej Ligi po B-klasę. Bywa, bywa, że na pięć minut przed zakończeniem meczu drużyn X i Y przygotowane są już zwolnienia dla trenera i działaczy - i raptem pada wyrównująca bramka i wszystko znów jest dobrze. Na następne dwa tygodnie albo i miesiąc.
Dlatego mogło być to ostrzej pokazane.
Niektórzy z widzów złośliwie twierdzili, że najwspanialszą rolę miał Zdzisław Maklakiewicz - zwłaszcza w pierwszej połowie przedstawienia, kiedy nic się nie działo. Bo całym smakiem tego "Meczu" jest ostatnie 10 minut, kiedy pada ta bramka, ale i ona nie jest wygrana tak - napięciem - jak mogłaby być wygrana.
I dziwię się, że robił ten spektakl filmowy reżyser, Trzos-Rastawiecki, nie - kibic. Ale, przecież i mimo wszystko: to będzie się podobało, musi. Jest kilka blackoutów, kilka odważnych sformułowań, dotyka to jakoś słynnej sprawy Lubańskiego... Ale żal: że zmarnowano gospodarkę napięciem, że za dużo tu drobiazgów, które topią dramatyzm tego, o co chodzi: o podział zysków i rację bytu niektórych. I nie ma tego - niestety - co tworzy WIELKI MECZ. Tej atmosfery. Dlatego przedstawienie odbieram z mieszanymi uczuciami.
PS. A w czasie wielkiego meczu nikt nie ma prawa telefonować, centralka nie łączy. Tak jest na całym świecie.