Artykuły

Sługa dwu pań

Nie będzie obraźliwym stwierdzeniem, że teatr radomski jest sługą dwu pań: Sztuki i Rozrywki, ponieważ nie są to panie skłócone ze sobą, nie biją się o pierwszeństwo, każda ma tam swoje miejsce. Żyją - co nie jest powszechne wśród niewiast - w symbiozie, obie z równą gorliwością i przejęciem służą widzom. Do takiego wniosku dochodzi się nie tylko po 50 (a więc jubileuszowej!) premierze, ale po bacznej obserwacji kilku ostatnich sezonów.

Po ambitnym, a może nawet wybitnym "Weselu", mamy coś lżejszego - "Sługę dwóch panów" Carla Goldoniego. Gdyby ten zacny reformator teatru żył, złożyłby w ZAIKS-ie ostry protest o naruszenie praw autorskich, na szczęście dla Pawła Adamskiego i Zygmunta Wojdana - autorów "swobodnej adaptacji" - nieboszczyk nie ma już niczego do powiedzenia. Za to teatr - wiele, nawet bardzo wiele, jest to bowiem spektakl dynamiczny, żywy, barwny, przykuwający uwagę widza od pierwszej do ostatniej chwili. To prawda, że w sferze intelektualnej niewiele można po nim oczekiwać, ale też intelektualiści, jeśli pojawiają się w Radomiu, nie przepadają za teatrem. Jest to zatem ukłon w stronę widza popularnego, lubiącego się rozerwać. Dostaje tym razem rozrywkę godziwą, na przyzwoitym poziomie literackim, ambitnym ze strony wykonawców.

Autorzy (bo uzgodniliśmy, że ich jest kilku) sięgnęli do praźródła teatru, jego nieustającego skarbca i lamusa, także żelaznej rezerwy w okresach kryzysu dramaturgii - komedii dell'arte, dającej reżyserowi i aktorom nieograniczone możliwości "wyżycia się". Na szczęście, w Radomiu Wiesław Rudzki (reżyser) te możliwości ograniczył, trzymając aktorów w ryzach konwencji i dobrego smaku. Po niedobrych doświadczeniach z "Żołnierzem królowej Madagaskaru" jest to godne zauważenia. Ten rodzaj starowłoskiej komedii polega, jak wiadomo, na improwizacji, zbiorowej twórczości aktorów strzelających pomysłami, doznających na scenie nagłych olśnień. Co by się stało tym razem, gdyby zaufano bezgranicznie inwencji kilkunastu wykonawców? Reżyser dał każdemu z nich szansę, konstruując tę obyczajową komedię sentymentalną błyskotliwie i z rozmachem inscenizacyjnym. Czytamy w ulotce, że teatr zaprasza "na spektakl, który oferuje niecodzienną konwencję, barwną scenografię, piosenkę, ruch sceniczny, zabawną intrygę" oraz improwizacje "także i na aktualne tematy".

Obietnica została dotrzymana, zaś na aktualne tematy improwizują w Polsce wszyscy. Przebój spektaklu zwraca sie do widza wprost: "Musisz ciągle ostro kombinować, jeśli nie chcesz znaleźć się na dnie". Sugeruje też, żeby "gospodarkę przebudować, z ekonomią zrobić coś". Tak improwizuje na aktualne tematy Paweł Adamski, podnosząc też rolę "forsy" i "szmalu" w naszym życiu. Żywa muzyka, werwa. A więc już nie komedia, tylko musical! Wszyscy tańczą, wszyscy śpiewają, niektórzy intrygują, inni się kochają - samo życie. Na wysokości zadania stanęli nie tylko zawodowi aktorzy, ale i statyści, a Wiesława Niemaszek udowadnia, że ma talent, głos, kulturę muzyczna i ma prawo wykonywać na estradzie piosenki.

Postacią centralną, wokół której snuje się zabawna i pełna niespodzianek intryga. Jest Beatrycze wykreowana przez Grażynę Kłodnicką, objawiającą swą kobiecość dopiero przy końcu przedstawienia w przepięknej lirycznej piosence. Kłodnicka jest gwiazdą błyszczącą nie na tle zespołu, tylko w zespole, wśród partnerów i partnerek. Dźwiga ciężar roli z lekkością i wdziękiem, czasem z przymrużeniem oka, ale bez kokieterii. Jest to wzór szlachetnego zaangażowania, umiaru, szanowania widza i teatru.

Świetnie spisują się poszczególne pary. Klarysa - Anna Banaśkiewicz i Sylwek - Leszek Jancewicz. Trufaldyn - Andrzej Bieniasz i Smeraldyna - Hanna Chludzińska przekonują nas, że w walce o prawa miłości wszystkie chwyty są dozwolone, każde jednak z osobna czyni to inaczej, postacie są wyraziście zarysowane, ich rozwój przekonujący. Florynd - Janusz Kulik, jako partner Beatrycze mniejsze ma pole do scenicznego działania, jest dystyngowanym szczęściarzem. Ponieważ w tym przedstawieniu nie ma ról drugo- i trzeciorzędnych, wyróżnić by trzeba wszystkich wykonawców Ponieważ jest to "teatr w teatrze", role się krzyżują i trudno wymierzyć zasługi.

Najcenniejszym walorem "Sługi dwóch panów" jest zachowanie dyskretnego dystansu wobec przedmiotu i treści zabawy, wartkie tempo, szalony wir tanecznych układów odpracowanych przez Wojciecha Kępczyńskiego. Widz może sobie nawet nie zdaje sprawy z tego, jakiej sprawności i wytrzymałości fizycznej wymaga się od aktorów. Prawda, że zespół radomski zdominowany jest przez artystyczną młodzież, tu odnosi się wrażenie, że wszyscy są zaraźliwie młodzi, a tylko niektórzy nieco bardziej doświadczeni. Są zabawni, a unikają śmieszności, jak to widać w przypadku typowych postaci komedii dell'arte: Doktora i Pantalona. Jerzy Wasiuczyński, mający na scenie skłonności do rezonerstwa, tym razem miał okazję się skompromitować, budząc sympatię widowni. W podobnej konwencji gra Pantalona Warszosław Kmita, niby dokuczliwy a przecież sympatyczny "starzec".

Wdzięcznie przyprawiona ramotka wywołuje sympatyczne przyjęcie przez widownię, szkoda tylko, że w trakcie przedstawienia zachowuje sie ona zbyt powściągliwie, a roi się w nim od popisowych akcji solistów. Przykro, że schodzą ze sceny bez oklasków. Szkoda też, że aczkolwiek znamy autora muzyki - Jacka Szczygła, bezbłędnie trafiającego w zamiary reżysera, nie znamy muzyków akompaniujących zespołowi. Grają tak wspaniale, że nie zasłużyli na anonimowość.

Sezon ma się ku końcowi, teatr jest wypełniony, dyrektor czyni przymiarki do sezonu nadchodzącego. Oby był tak urozmaicony i ambitny jak obecny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji