Mój bohater piekielnie się zestarzał
ROZMOWA z JERZYM STUHREM, który 11 czerwca zagra charytatywnie spektakl "Kontrabasista", przebój krakowskiej PWST od 1985 roku.
Gra Pan na jakimś instrumencie?
- W życiu? Nie, ale żałuję. W "Dużym zwierzęciu" grałem na klarnecie. W innych filmach też mi się zdarzało, ale to wszystko było przyuczenie do roli, mistyfikacja aktorska
Pytam, bo w Krakowie jest Pan chyba najsłynniejszym kontrabasistą. Czy to prawda, że jeden z widzów uwierzył, że mówi Pan na scenie o sobie?
- Tak. Odebrałem to jako bardzo dobrą recenzję aktorską. Przyszedł do mnie po spektaklu i zapytał ile to trwa, kiedy gram. Odpowiedziałem, że 1,5 godziny. A on: - Nie krócej? Ja na to: nie, zawsze 1,5 godziny, tyle ile trwa sztuka Okazało się, że on się tak zasugerował, że uznał, iż jest to moja historia
Czy podobne rozterki jak u muzyka z ostatniego rzędu w orkiestrze, są obecne w pracy aktora?
- Oczywiście. Dziewięćdziesiąt procent moich kolegów w garderobie opowiadało, że woleliby grać Hamleta, a znowu stoją z halabardą.
Pan też?
- Na szczęście nie.
Gra Pan tę rolę od 1985 roku. Czy przez ten czas zmienił się Pana stosunek go głównego bohatera - bardziej budzi współczucie czy nudzi?
- Nudzi, ale po to jest sztuka aktorska, żeby widownia tej nudy nie widziała. Zresztą za każdym razem gram tak, jak oczekuje tego publiczność. Jeśli widzę, że jest rozbawiona to idę na całość, jeśli nie - gram bardziej serio i staram się ją rozbawić. Mój bohater przez ten czas piekielnie się zestarzał. Już bardzo trudno uwierzyć, że może się kochać w młodej śpiewaczce.
W Pana karierze też była młoda śpiewaczka?
- Tak. To moja żona. Wprawdzie od lat nie była na moim przedstawieniu, ale, gdy zasiadała na widowni, wiedziałem że gram dla niej. Teraz też zagram dla mojej żony i dla Stowarzyszenia Unicorn, które udziela wsparcia chorym na raka i ich rodzinom. Niesienie nadziei tym ludziom jest bardzo szlachetne, a stowarzyszenie boryka się z problemami finansowymi. Dlatego jako artysta, chcę pomóc tak jak mogę.