Artykuły

Najważniejsze zachować tożsamość

III Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Różnorodne refleksje rodzą się po obejrzeniu III Międzynarodowego Festiwalu Szkół Teatralnych, który niedawno się zakończył. Dla jasności od razu dodaję, że ideę powołania takiego festiwalu uważam za jedną z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszą na niwie rozmaitych konfrontacji teatralnych.

Młodzież teatralna może tu prezentować nie tylko siebie, ale i oglądać swoje koleżanki i kolegów na scenie, może też obok przedstawień konkursowych brać udział i doskonalić swoje umiejętności w mistrzowskich warsztatach prowadzonych przez znanych reżyserów, aktorów polskich i zagranicznych. Może też porównywać rozmaite metody pracy nad przedstawieniami, może zetknąć się z innymi estetykami, tradycjami, kulturami, i wszystko to w jednym miejscu, czyli Warszawie (na różnych scenach) i w jednym czasie (w ciągu tygodnia).

A przy tym taki gejzer młodości aktorskiej, niezaprawionej jeszcze goryczą niespełnienia zawodowego czy cynizmu tak charakterystycznego dla wielu uznanych gwiazd sceny i ekranu, niesie w sobie to, co najwspanialsze: szczere ukochanie zawodu. To powinno być zaraźliwe i inspirujące dla ich starszych koleżanek i kolegów, którzy już jakiś czas temu ukończyli studia aktorskie, a teraz albo się spełniają zawodowo, albo rozdrabniają swoje talenty tu i ówdzie.

Na festiwalowe przedstawienia, a potem na spotkania i rozmowy do klubu przychodzili nie tylko uczestnicy festiwalu, ale także ci, którzy ich oglądali z perspektywy widowni. Z takich rozmów, dyskusji, gdzie trwa spór artystyczny o widzenie i rozumienie teatru, na pewno coś trwałego pozostanie w tych młodych ludziach. Zwłaszcza gdy zderzą się z innymi tradycjami i kulturami.

Taka okazja pojawiła się na festiwalu za sprawą kilku przedstawień wyrastających właśnie z tradycji i kultury literackiej krajów, z których młodzież przyjechała. Na przykład moskiewski spektakl "Chłopcy", będący adaptacją wybranych fragmentów "Braci Karamazow" Dostojewskiego z wykorzystaniem wierszy m.in. Niekrasowa i Puszkina, bazował na tym, co jest ichnie, rosyjskie, a nie naśladowcze. Ci młodzi ludzie zagrali wspaniale, zbudowali pełnowymiarowe postacie, a przecież to szalenie trudny tekst i temat. Znakomicie sobie z tym poradzili.

Podobnie jak młodzież z Petersburga w przedstawieniu "Y" współczesnej rosyjskiej dramatopisarki Olgi Muhiny ukazującej historię trzypokoleniowej rodziny. Rzecz współczesna, osadzona w rosyjskich realiach, ale z nawiązaniem do przeszłości, dalszej i bliższej. Zagrane wyraziście i z ogromnym temperamentem. Chyba wszystkie role. To jeszcze raz potwierdza starą prawdę, że zachowanie tożsamości poprzez znajomość własnej tradycji jest niezbędne. Także w teatrze.

Na swojej tradycji i literaturze bazowali też Włosi, prezentując "Fałszywego męża" autorstwa Flaminio Scali. No bo któż bardziej niż oni jest predestynowany do grania komedii dell'arte. To zabawna historia o burzliwej miłości Orazia (syna Pantalone) i Izabelli (córki doktora Graziano), którzy rozdzieleni na trzy lata ślubują sobie wierność. W doskonałym wykonaniu rzymskiej młodzieży, prezentującej niezwykłą sprawność ruchową, umiejętności wokalne i zdolności komiczne, spektakl ukazał, jak wielka może być radość z uprawiania tego zawodu. Ci młodzi ludzie bawili nie tylko nas na widowni, ale i sami bawili się znakomicie.

Również Japończycy bazowali na własnej kulturze. Swoim przedstawieniem "Historię Komachi opowiada wiatr" Oty Shogo nawiązali do tradycyjnego japońskiego teatru no.

Duże zainteresowanie wzbudzili Chińczycy, przywożąc na festiwal Shakespeare'a. Jednak gdyby nam wcześniej nie powiedziano, że to komedia omyłek, wątpię, czy ktokolwiek zorientowałby się, co ogląda. Chińczycy bowiem zrobili wprawdzie coś w rodzaju teatru europejskiego jednak z rozmaitymi wstawkami muzycznymi. Albo inaczej: swoją konwencję teatralną (z wyraźnymi akcentami pochodzącymi z opery chińskiej, mającej tam ogromną tradycję) uzupełnili o europejski "wodewil". Zresztą, jak kto woli. Szkoda, że nie pozostali przy swoim.

Jako ciekawostkę można potraktować "Wesele" Wyspiańskiego zagrane w języku angielskim przez Australijczyków z Sydney. Doceniam wybór repertuaru polskiego reżysera Bogdana Koca (od 1982 roku mieszkającego w Australii), ale nie podzielam takiej interpretacji arcydzieła Wyspiańskiego, gdzie symbolika związana z osobami dramatu, złotym rogiem czy czapką z pawich piór nie jest na tyle istotna, by poświęcić jej miejsce na scenie. A swoją drogą nigdy bym nie wpadła na to, ze Wernyhora jest świętym Mikołajem, Chochoł duchem aborygenów, zaś "Wesele" - po prostu komedią obyczajową.

Nie sposób omówić tu wszystkich prezentowanych przedstawień. Zresztą, nie miałoby to sensu. Ale do kilku spektakli postanowiłam się jeszcze odnieść Nie tylko z uwagi na niesmak jaki wzbudziły u publiczności, ale i z tego powodu, że pod osłoną przedstawienia promuje się dewiacje homoseksualne. Mam tu na myśli spektakl z Madrytu "Rak" autorstwa Jose Manuela Mory'ego, gdzie bohaterami są dwaj homoseksualiści, oraz przecistawienie z Ramat-Gan z Izraela "Najkrótsza noc w roku" [na zdjęciu] wg "Panny Julii" Strindberga. Jak pamiętamy, w dramacie Strindberga panienka Julia kocha się w służącym. Tutaj zaś pannę Julię zamieniono na mężczyznę, panicza, a służący pozostał ten sam. W rezultacie więc panicz kocha się w służącym i współżyje z nim seksualnie.

Pani profesor, wykładowczyni w warszawskiej Akademii Teatralnej, widząc moje zdumienie, śpieszy z wyjaśnieniem: "Oni tam, w Izraelu, mają z tym problemy". "Może i mają - odpowiadam - ale dlaczego obciążają tym młodzież?". Czy to ma być coś w rodzaju political correct? Aktorsko oba spektakle są dość słabe. Hiszpański jeszcze słabszy.

Polskę w programie głównym, konkursowym reprezentowały dwa przedstawienia. Jedno gospodarzy, czyli Akademii Teatralnej w Warszawie, drugie z łódzkiej PWSFTviT, wytypowane przez Festiwal Spektakli Dyplomowych, jaki rokrocznie odbywa się w Łodzi.

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu szkoła warszawska pokazała "Ślub" Gombrowicza (reż. Waldemar Śmigasiewicz), a nie swoje najlepsze przedstawienie, doskonale zrealizowane i zagrane, "Przerwaną pieśń" wg "Na dnie" Gorkiego w adaptacji i reżyserii Wiesława Komasy. Ten spektakl, owszem, był prezentowany, ale nie w głównym, konkursowym nurcie, lecz jako impreza towarzysząca. Dziwię się tym bardziej, że między "Ślubem" a "Przerwaną pieśnią" jest przecież spora różnica w poziomie intelektualnym i artystycznym. Oczywiście na korzyść "Przerwanej pieśni".

Natomiast spektakl łódzki, "Łoże" Sergi Balbela w reżyserii Karoliny Szymczyk, wprowadził mnie w całkowite osłupienie. Zastanawiam się, jak to jest możliwe, by takie zero reprezentowało polskie szkolnictwo teatralne na międzynarodowym forum. Żenujący poziom tekstu (wulgaryzmy, sceny homoseksualne, żadnej myśli) i słabe aktorsko. A jeśli dodać do tego, że właśnie to nieszczęsne "Łoże" wiosną tego roku na łódzkim festiwalu, prezentującym przedstawienia dyplomowe, uznane zostało przez szacowne jury (będę wspaniałomyślna i nie podam nazwisk) za najlepszy spektakl, to - mówiąc językiem ulicy - ręce opadają.

Na szczęście pozytywów i korzyści twórczych wypływających z funkcjonowania tego festiwalu jest nieporównywalnie więcej aniżeli zjawisk negatywnych, i już na koniec: dziwi mnie niezmiernie, że niektóre szkoły aktorskie zamiast opiekować się swoimi studentami i dbać o ich rozwój artystyczny, intelektualny, o wyrobienie u nich właściwych gustów estetycznych, a także zamiast dbać o ich morale, podejmują działania wielce krzywdzące tych młodych ludzi. Odbierają im możliwości do budowania przestrzeni dobra, piękna i prawdy (to zawsze trudne), a w zamian nurzają ich w dewiacjach lub innym bagienku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji