Artykuły

Inna wrażliwość

Od kilku lat w podsumowaniach sezonów teatralnych na pierwszy plan wysuwały się nazwiska Krystiana Lupy, Jerzego Jarockiego i Jerzego Grzegorzewskiego tworzących - by tak rzec - panteon reżyserów polskiego teatru. Tymczasem ubiegły sezon upłynął po hasłem tak zwanych "młodszych zdolniejszych". Takim mianem określa się grupę reżyserów, zdobywających obecnie coraz silniejszą pozycję w teatrze. Należą do niej: Anna Augustynowicz, Grzegorz Jarzyna, Piotr Cieplak, Krzysztof Warlikowski, Zbigniew Brzoza i Adam Sroka. Jedni twierdzili, że taka grupa jest tworem sztucznym, a wspomnianych reżyserów więcej dzieli niż łączy. Pojawiały się jednak także opinie, że można wskazać wyróżniające ich, wspólne im cechy.

Bliższy jest mi wprawdzie pierwszy pogląd, muszę jednak przyznać, że prace młodych reżyserów zdradzają pewne podobieństwo w warstwie estetycznej. Twórcy, o których tu mowa, chcą oddziaływać na nasze zmysły. Usiłują też naśladować w teatrze poetykę filmu. W tym celu stosują krótkie cięcia, sceny często kończą się wyciemnieniem; zapewnia to znacznie szybszą narrację, przemawiającą do młodych odbiorców - to oni są zresztą głównymi adresatami tych przedstawień. Charakterystyczne jest to, że w teatrze "młodszych zdolniejszych" obraz ważniejszy jest niż słowo. Dzieje się tak chyba także dlatego, że starają się oni sprostać gustom młodych - wychowanych w kulturze obrazkowej - widzów. Co więcej, podążają tropem przeróżnych muzycznych mód, wykorzystując przede wszystkim motywy muzyki techno, uchodzącej wśród dużej grupy nastolatków za kultową. Wspominani twórcy mają więc świadomość, że są świadkami rodzenia się nowej wrażliwości, która odbija się także w ich teatrze. Jednocześnie jednak każdy z nich ma coś innego do powiedzenia. Piotr Cieplak na przykład, od czasu wystawienia "Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka, tworzy teatr odwołujący się do wartości chrześcijańskich. Anna Augustynowicz, wybierając teksty kontrowersyjne, uprawia rodzaj teatralnej prowokacji. Z kolei najmłodszy z młodych reżyserów - 30-letni Grzegorz Jarzyna proponuje coś na kształt "teatru moralnego niepokoju", porusza sumienia widzów, próbuje otwierać im oczy na świat, w którym zrelatywizowaniu ulegają wartości, normy i obyczaje.

Do Jarzyny - jak się zadaje - należał też upływający sezon, podczas którego wyreżyserował "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Witolda Gombrowicza w Starym Teatrze w Krakowie oraz "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwą naturę miłości" Kanadyjczyka Brada Frasera w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Jarzyna potraktował dramat Gombrowicza wbrew intencjom autora, ale interpretacja ta okazała się zajmująca i ukazała tekst w nowym świetle. Iwona, znakomicie grana przez Magdalenę Cielecką, od początku jest kimś wyjątkowym na tle reszty towarzystwa. Choć w konfrontacji z szykownymi damami wygląda jak brzydkie kaczątko - jest rozczochrana, ubrana w źle skrojoną sukienkę i pokraczny kapelusz, błyszczy pięknem wewnętrznym. To dzięki obcowaniu z nią Książę Filip, a także członkowie dworu, mają szansę stać się lepsi. W przedstawieniu Jarzyny Filip zakochuje się w Iwonie i spodziewamy się, że to uczucie zdoła go odmienić. Niestety próżny książę - przyzwyczajony do przelotnych związków - wkrótce porzuci ją dla innej. Przymyka również oko na plan zgładzenia jej, które ma nastąpić podczas uroczystego obiadu. To jedna z najlepszych scen. Bohaterka przeczuwając intencje zebranych szarpie się jak dzikie zwierzątko w klatce, usiłuje wyrwać się i uciec. Po chwili jednak daje za wygraną, jakby świadoma, że nie zdoła wymknąć się przeznaczeniu. A może wie, że musi siebie złożyć w ofierze, żeby odkupić Filipa i jego otoczenie. Z pełną premedytacją dławi się więc ością karasia. Umiera, a jej ciało unosi się do nieba. Taki jest finał "męczeństwa świętej Iwony". Bohaterowie "Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich..." wydają się znacznie bardziej zepsuci niż członkowie dworu w "Iwonie..." Żeby zabić samotność i wypełnić otaczającą ich pustkę, narkotyzują się, próbują różnych odmian seksu, a nawet igrają ze śmiercią. Choć są przekonani, że tylko w ten sposób mogą odnaleźć miłość, bezpowrotnie tracą zdolność jej odczuwania, prowadzi to w efekcie do zupełnej atrofii uczuciowej.

"Poskromienie złośnicy" Szekspira w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego przynosi również trafną diagnozę współczesności. Słusznie zauważono, że konwencja jego przedstawienia przywodzi na myśl berlińską "Love Parade", mężczyźni są bowiem tutaj zniewieściali i gustują w strojach płci przeciwnej. Kobiety natomiast są silne, zimne i nieprzystępne. I być może to właśnie wyzwala w mężczyznach agresję i potrzebę radzenia sobie bez nich. Petrucchio znęca się i poniża zbyt dumną Kasię, odbierając jej w finale resztki człowieczeństwa. Po premierze pisano, że dramat Szekspira stał się w wydaniu Warlikowskiego "manifestem feministycznym". Mnie wydaje się jednak, że "Poskromienie złośnicy" to spektakl oskarżający raczej mechanizmy społeczne, które nieodwracalnie wykrzywiły relację między kobietą i mężczyzną.

Piotr Cieplak w "Testamencie psa" piętnuje przejawy fałszywej wiary, obecne w dzisiejszym świecie. Reżyser nadaje swojemu przedstawieniu bardzo efektowną formę. Dzieje się to głównie za sprawą zespołu "Kormorany", którego muzyka - bliska młodszej części widowni - ożywia akcję. Także muzyka wykorzystywana przez Zbigniewa Brzozę schlebia gustom młodej publiczności. Dzieje się tak przede wszystkim w "Antygonie". Zanim jeszcze spektakl na dobre się rozpoczyna, grająca na żywo orkiestra ostro "daje po uszach". Co więcej, akcja tej greckiej tragedii została przeniesiona do współczesności: tragiczne starcie racji między Kreonem i Antygoną ma miejsce podczas wojny w byłej Jugosławii. Konflikt bałkański generalnie interesuje młodych reżyserów. Odwołał się do niego Krzysztof Warlikowski, wystawiając w sezonie poprzedzającym właśnie upływający, "Elektrę" Sofoklesa oraz Piotr Cieplak biorąc w tym roku na warsztat dramat Slobodana Snajdera "Skóra węża".

Warto wspomnieć o jeszcze jednej młodej reżyserce - Agnieszce Glińskiej. Stosuje ona wprawdzie bardziej tradycyjne środki wyrazu, w związku z tym nie została wpisana w poczet "młodszych zdolniejszych". Bohaterki jej "Trzech sióstr", które wyreżyserowała w tym sezonie w Teatrze Powszechnym w Warszawie - są młodsze niż ich literackie pierwowzory, są niemal rówieśniczkami, bardzo przypominają współczesne dziewczyny. Reżyserka podkreśla swoje pokrewieństwo z Olgą, Maszą czy Iriną. Ich świat pokazany jest z perspektywy innej kobiety, która doskonale je rozumie i obdarza swoją wrażliwością. Wrażenie podobieństwa potęgują jeszcze kostiumy Magdy Maciejewskiej. Aktorki noszą, tak modne dzisiaj - szczególnie wśród młodych dziewcząt - obcisłe bluzki, dopasowane do ciała sweterki i długie, wąskie spódnice.

Pierwszy sezon nowo odbudowanego Teatru Narodowego Jerzy Grzegorzewski - jego dyrektor artystyczny

- zainaugurował "Nocą listopadową" Stanisława Wyspiańskiego. Przedstawienie rozpoczął jednak sceną z "Wyzwolenia". Niezwykle ważna wydała się kwestia wypowiedziana przez Reżysera: "[...] A my mamy wielką scenę: / dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. / Przecież to miejsce dość obszerne, / by w nim myśl polską zamknąć już, / [...] / Talenta bowiem są niezmierne, / lecz trzeba, by w nie wstąpił duch". Te słowa stały się kluczem do rozumienia spektaklu. Reżyser przywodzący na myśl samego Grzegorzewskiego rozważa, jak ożywić mury sceny narodowej, którą nareszcie otrzymaliśmy z powrotem. W dalszej części spektakl ma charakter dyskusji na temat możliwości wystawiania dziś polskiego dramatu romantycznego i postromantycznego. Po premierze odezwały się głosy, że Grzegorzewski demitologizuje Powstanie Listopadowe. Nie znaczy to jednak, że powziął on zamiar ośmieszania narodowej tradycji. Ironia to wszakże podstawowy wyróżnik teatru tego reżysera. W "Nocy listopadowej" przeszkadza jednak coś innego. Spektakl wydaje się zbyt hermetyczny, operujący zbyt dużą ilością symboli, a przez to niezrozumiały.

W marcu Grzegorzewski otworzył drugą scenę Teatru Narodowego, zwaną Sceną przy Wierzbowej. Wystawił na niej "Ślub" Witolda Gombrowicza. Obsada, którą zaproponował, wydaje się odkrywcza. Ojca zagrał Zbigniew Zamachowski, a Matkę Magdalena Warzecha, podczas gdy rolę Henryka, ich syna, powierzył Janowi Peszkowi. Rodzice są więc młodsi od swego dziecka. Treścią "Ślubu" jest sen głównego bohatera - Henryka, podczas którego śni on samego siebie, a także swoich rodziców. Zdaniem reżysera rodziców pamięta się jako młodych, co tłumaczy odwrócenie relacji wiekowych. Ponadto Grzegorzewski, zainspirowany Freudowskim odczytaniem tekstu Gombrowicza, wprowadził Sobowtóra Henryka (Emil Wesołowski), występującego tutaj jako żywioł "destrukcji chaosu, zagrożenia". To za jego sprawą w bohaterze wyzwalają się skłonności dyktatorskie. Henryk na gruzach zburzonego "kościoła boskiego" wznosi budowlę "kościoła ludzkiego", w którym on sprawuje rządy. Więzi rodziców, a przyjaciela Władzia przywodzi do samobójstwa. Ciekawa interpretacja wsparta dodatkowo świetnym aktorstwem składają się na bardzo udane przedstawienie.

W Narodowym odbyły się jeszcze dwie premiery. Tadeusz Bradecki wystawił własny dramat - "Saragossę". "Rękopis znaleziony w Saragossie" odczytał przez pryzmat życia i śmierci Jana Potockiego. Akcja dramatu rozgrywa się w grudniu 1815 roku, kiedy autor "Parad" popełnił samobójstwo w swoim majątku na Ukrainie. Bradecki pokazał jedynie hipotetyczną wersję wydarzeń, poprzedzających jego śmierć. Starał się jednak dowieść, że fakt ten rzuca nowe światło na dzieło Potockiego, będące panegirykiem na cześć racjonalizmu. Sugerował, że jego nieugięta wiara w rozum załamała się pod wpływem romantyzmu - zbliżającej się szybkimi krokami nowej epoki, w której dominował czynnik irracjonalny. Pomysł Bradeckiego należy uznać za bardzo interesujący, jednak przedstawienie pozostawia uczucie niedosytu. Sezon w Narodowym zakończył "Król Lear" w reżyserii Macieja Prusa. Reżyser rozegrał Szekspirowską tragedię właściwie na pustej scenie, ograniczonej jedynie trzema ścianami, z których tylna otwiera się, to znów zamyka na rozświetloną przestrzeń. W jego zamierzeniu słowo miało uwolnić swoją moc i wykreować rzeczywistość. Pomysł ten jednak nie do końca się powiódł ze względu na pozostawiające wiele do życzenia aktorstwo. Nie brakowało tu ról bardzo dobrych. Wyróżnili się Łukasz Lewandowski jako przenikliwy, oddany Learowi Błazen, Michał Pawlicki jako Hrabia Gloster (poruszający w scenie oślepienia), Olgierd Łukaszewicz (Hrabia Kent) i Mariusz Bonaszewski (Edgar). Jan Englert jako Lear miał też kilka pięknych, zapadających w pamięć scen, ale w chwilach, mających przynieść największe stężenie emocji, wydawał się bezbarwny. Emocji nie wzbudzały też aktorki, grające córki Leara.

Mijający sezon pokazał, że słabością Teatru Narodowego jest zespół aktorski, w którym nie brakuje indywidualności, ale sporo jest też osób przypadkowych albo wręcz niekoniecznie niezbędnych. Pamiętajmy jednak, że ukształtowanie zespołu wymaga lat. Słowa krytyki podające pod adresem tej tworzonej od podstaw sceny, wydają się więc niesprawiedliwe i przedwczesne.

Tymczasem w Starym Teatrze sezon przebiegał pod znakiem konfliktu między dyrektor Krystyną Meissner i zespołem aktorskim oraz działającymi tam związkami zawodowymi. Dzienniki i tygodniki pisały na ten temat bardzo dużo, relacjonując przebieg sporu lub próbując zająć stanowisko w tej sprawie. W moim odczuciu decyzję odwołującą Meissner z dotychczasowej funkcji należy uznać za nieroztropną. Zabrakło jej z pewnością dyplomacji w obcowaniu z zespołem gwiazd, wierzę jednak w jej szczere intencje i chęć reformy Starego Teatru, w którym od dawna nie działo się najlepiej. "Decyzje podejmowałam tylko zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniem. Byłam poza układami" - powiedziała w jednym z wywiadów. Odejście wraz z nią - na znak solidarności - takich reżyserów jak Krystian Lupa, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda czy Rudolf Zioło nie wróży temu teatrowi dobrze na przyszłość, a przyznany mu kilka lat temu status sceny narodowej z każdym rokiem ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością. Zgodnie z życzeniem aktorów dyrektorem mianowano Jerzego Bińczyckiego, który prawdopodobnie sprosta wymaganiom kolegów. Nie wiem tylko, czy zespół ma świadomość, że zwykle droga kręta i wyboista, którą obrała Krystyna Meissner, prowadzi do upragnionego celu, a droga prosta i łatwa, która - jak widać - jest bliższa Bińczyckiemu, często wiedzie na manowce. Zapytana: "Czy żałuje [...] decyzji o odejściu z Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu i festiwalu Kontakt?" - odpowiedziała - "Tak, teraz widzę, że popełniłam błąd".

Niestety w czasie tegorocznego "Kontaktu" nie działo się najlepiej. Niski poziom artystyczny zaproszonych przedstawień postawił pod znakiem zapytania kompetencje Jadwigi Oleradzkiej i Andrzeja Bubienia, obecnego szefostwa festiwalu. W tym roku prestiż tego najważniejszego w Polsce festiwalu teatralnego został poważnie nadwerężony. Nie bardzo rozumiem też zasadę selekcji spektakli, sprawiających wrażenie dość przypadkowego zbioru. Jakby nie istniała obcojęzyczna prasa specjalistyczna, ułatwiająca wybór dobrych lub pod jakimś względem ciekawych przedstawień. Przecież krytycy zapraszani na "Kontakt" z wielu krajów mogliby z pewnością służyć radą w tej materii. Z tego rodzaju kontaktów korzystała Krystyna Meissner, której doświadczenia powinny być cenne dla obecnych organizatorów. Nie ulega wątpliwości, że byłej szefowej i twórczyni "Kontaktu" bardzo brakuje w Toruniu. Czy toruński konkurs odzyska swoją silną pozycję? O tym - mam nadzieję - pozytywnie rozstrzygnie przyszły sezon.

Po wakacjach przyjdzie nam dalej przyglądać się Teatrowi Narodowemu. Będziemy też śledzić z uwagą losy Starego Teatru. W dużej części upadły przecież interesujące plany repertuarowe Krystyny Meissner. Grzegorz Jarzyna zamierzał wyreżyserować na krakowskiej scenie "Doktora Faustusa" Tomasza Manna, a Rudolf Zioło "Godzinę, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Petera Handkego. Nie wiadomo, czy pomysły te doczekają się realizacji. Wiadomo natomiast, że w październiku ma się odbyć premiera II części "Lunatyków" Hermanna Brocha w reżyserii Krystiana Lupy. Planuje on także wystawienie "Powrotu Odysa" Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, a w drugiej części sezonu wyreżyseruje w Teatrze Polskim we Wrocławiu dramat Thomasa Bernharda "Ponad wszystkimi szczytami spokój". Zamierzenia Krystiana Lupy zapowiadają się bardzo interesująco. Miejmy nadzieję, że nadchodzący sezon będzie również pomyślny dla Jerzego Jarockiego i Jerzego Grzegorzewskiego. Ostatnie słowo wciąż bowiem należy do nich. Żaden z młodych twórców, choć są wśród nich wyjątkowo uzdolnieni, nie jest w stanie - przynajmniej jak do tej pory - zaproponować tak skrystalizowanej wizji teatru jak mistrzowie. Na pokoleniową "zmianę warty", o której było tak głośno w mijającym sezonie, trzeba więc chyba jeszcze poczekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji