Artykuły

Dwóch panów we śnie

Premiera "Ślubu" Witolda Gombrowicza w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego na scenie przy Wierzbowej jest przedstawieniem godnym Teatru Narodowego.

Grzegorzewski zaproponował inscenizację, którą można czytać na wielu interpretacyjnych poziomach, fest w niej wykład mrocznej filozofii Gombrowicza na temat naszego uwięzienia w narzucanych z zewnątrz formach. Ramą jest tu sen Henryka, sen przerywany pozornym powrotem do rzeczywistości, sen dręczący, sen-maligna.

Sceny na królewskim dworze, rozgrywające się w wyobraźni Henryka (Jan Peszek), przerywane są powrotami do rzeczywistości. Rozmowy z Władziem (zaskakujący Mariusz Benoit) to tylko pozorna ucieczka w świat racjonalny. Sen i jawa splatają się z sobą coraz bardziej, nie ma ucieczki z tego labiryntu uśpionej świadomości.

Henryk na początku bada tę dziwaczną, wykręconą rzeczywistość, dziwi się jej, zdobywa na drwinę, dystans. W scenach rozgrywających się na dworze jest już pełnym uczestnikiem zdarzeń. Ostatni akt to desperacka próba opuszczenia śnionego świata, próba skazana na niepowodzenie. Henrykowi towarzyszy jego milczący sobowtór grany przez znanego choreografa Emila Wesołowskiego. Program przedstawienia określa tę postać jako żywioł destrukcji, chaosu i zagrożenia. W przedstawieniu sobowtór Henryka funkcjonuje jeszcze inaczej - jest elementem snu, znakiem tego zdarzającego się czasem rozdwojenia, gdy śniąc oglądamy swoją postać niejako z oddalenia. Alter ego Henryka pojawia się od czasu do czasu, aby umożliwić temu prawdziwemu przyjrzenie się samemu sobie.

Zaskakująca jest obsada tego "Ślubu". Rodziców Henryka grają aktorzy znacznie od niego młodsi: Magdalena Warzecha i Zbigniew Zamachowski. Ten zdawałoby się ryzykowny zabieg jest jednak bardzo logiczny. Henryk w swoim dziwacznym śnie ogląda swoich rodziców takimi, jakich zostawił ich niegdyś. Młodsi od niego wyglądem, obdarzeni są już jednak cechami Henryka obecnego, oglądającego rzeczy "przeinaczone, wykręcone, zrujnowane, wypaczone", świat, który się rozpadł. Warto zwrócić uwagę na rolę Zbigniewa Zamachowskiego. Ojciec w jego interpretacji zdaje się składać wyłącznie ze strachu i niepewności. Jego napominania o konieczności zachowania porządku i szacunku stają się raczej sposobem zagłuszenia braku przekonania o słuszności wypowiadanych słów. To Ojciec pozbawiony od początku majestatu wypływającego ze swojej społecznej funkcji. Jakiż tam z niego Król!

Niespodzianką "Ślubu" Grzegorzewskiego jest też Pijak Wojciecha Malajkata, zagrany wbrew wyobrażeniom i utartej tradycji. Ten Pijak noszący okulary ma w sobie zaskakujące wyrafinowanie, posługuje się oczywiście pseudo-ludowym językiem Gombrowicza. To postać o niezwykłej sile przekonywania. Słynna kwestia o świecie - międzyludzkim kościele wypowiadana jest przez Malajkata z żarliwością nie mającą nic wspólnego z pijackim bełkotem - staje się filozoficznym wykładem. Gdyby nie świadomość, że znajdujemy się w świecie pozbawionym metafizycznej sankcji, można by odnieść wrażenie, że pilotka na głowie Pijaka skrywa diable rogi. Wojciech Malajkat może zaliczyć udział w "Ślubie" do swoich najważniejszych aktorskich dokonań.

Niezwykła jest atmosfera tego przedstawienia, rozegranego w półmroku, z postaciami wyłaniającymi się i znikającymi w zapadni przypominającej studnię, ze szkicową scenografią składającą się ze zdemonotowanej bryczki, królewskiego tronu rozkładającego się w klęcznik i kościelnej ławki. Grzegorzewski precyzyjnie komponuje sceniczne sytuacje, tworząc żywe obrazy z występujących na scenie aktorów. Posługuje się aluzjami do malarstwa - scena na królewskim dworze z klęczącym sobowtórem Henryka to nawiązanie do matejkowego "Hołdu Pruskiego".

Reżyser objawił w spektaklu także swój specyficzny humor. Tylko ten reżyser mógł pokazać biskupa Pandulfa (świetny Jerzy Łapiński) czepiającego się karety Henryka, zamiatającego w powietrzu nogą i w tej arcyniewygodnej pozycji miotającego gromy na ślub, którego sam chce sobie udzielić bohater. Chór Pijaków jest w tym przedstawieniu - śnie żołnierza Henryka grupą wypuszczonych z wojska rezerwistów otulonych w dobrze znane chusty. Zachwyca muzyka Stanisława Radwana, zwłaszcza w finałowej, rozegranej niczym opera, scenie. Grzegorzewski w dziwnej i niepokojącej przestrzeni Teatru przy Wierzbowej stworzył przedstawienie, które można oglądać wiele razy, wciąż znajdując w nim nowe barwy i znaczenia. "Ślub" Jerzego Jarockiego doczekał się groźnego konkurenta. To przedstawienie pokazuje także, że Jerzy Grzegorzewski jest nie tylko dekonstruktorem literatury dramatycznej. Jeden z najmroczniejszych tekstów polskiej dramaturgii potraktował tym razem z niezwykłą pokorą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji