Artykuły

Życie artysty tu i tam

- Przez wiele lat pracował Pan we Włoszech. Czym różni się praca na Zachodzie od pracy w Polsce? Z Jerzym Stuhrem, aktorem, reżyserem, rektorem PWST o artystach w Unii Europejskiej rozmawia Włodzimierz Jurasz.

- Co dla Pana, jako artysty, zmieni się po wejściu Polski do Unii Europejskiej?

- Dla mnie chyba nic już się nie zmieni. Ja sobie te szlaki przetarłem dwadzieścia parę lat temu, gdy zdecydowałem się spróbować swoich sil w Europie. To wtedy była odważna decyzja. Zwłaszcza, że chciałem być także, powiedzmy, ambasadorem kultury polskiej. Chętnie przyjmowałem propozycje oparte o polską literaturę, zawsze podkreślałem, że jestem stąd, z Polski, z Krakowa, ze Starego Teatru. Dlatego nie sądzę, żeby dla mnie cokolwiek się zmieniło. Poza tym, że teraz będę mógł wyjeżdżać bez paszportu, nie bojąc się, iż ktoś mi go ukradnie.

- Jest Pan nie tylko aktorem i reżyserem, ale także rektorem Szkoły Teatralnej. Jak patrzy Pan na problem wejścia Polski do UE z tego miejsca?

- Jako rektor uczelni artystycznej jestem pełen bardzo różnych uczuć. Już widzę,

że moja obecna kadencja jest całkiem różna od poprzedniej. Muszę się uczyć wielu nowych rzeczy, wchodzenia w struktury europejskie, w europejskie projekty. Wczoraj zajęcia prowadziłem w trzech językach, ponieważ mamy w szkole grupę Hiszpanów, którą uczę. Na tym polu wiele się zmienia. Zastanawialiśmy się już nawet nad takim prostym faktem - nasze dyplomy mogą być nie uznawane w instytucjach artystycznych na Zachodzie. Tam profesjonalistę robi z człowieka nie dyplom a legitymacja związku zawodowego. Gdy ja wyjeżdżałem pierwszy raz, dwadzieścia parę lat temu, miałem to szczęście, że mnie o legitymację nikt nie pytał. Wystarczyło, że przy-

jechał znany aktor z Polski, dzięki temu udało mi się jakoś przemknąć. Ale młodzi artyści mogą mieć problemy. Mówi się im - macie otwarte granice, możecie grać tu i tam, ale tam ich spytają: - A książeczkę związku zawodowego macie? - Nie, ale mamy dyplom. - Aaaa, to nas nie interesuje. Sam pan widzi, ile rodzi się problemów, zupełnie nieoczekiwanych.

- Przez wiele lat pracował Pan we Włoszech. Czym różni się praca na Zachodzie od pracy w Polsce?

- Oj, różni się, różni. Przede wszystkim dyscypliną organizacyjną. Ja na dwa lata wcześniej wiedziałem, kiedy będzie premiera. I nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że termin można przesunąć. Różni się też, bardzo, eksploatacja spektaklu. Od czasu, w którym zacząłem pracować za granicą, stałem się artystą wędrownym. Powróciłem do wozu Tespisa, o którym czytałem w podręcznikach teatru. Tutaj byłem rozpieszczony. Stary Teatr, etat, luksusowe warunki, co wieczór przywożą nam publiczność z całej Polski. A tam zobaczyłem, że to artysta idzie za ludźmi. To szalona różnica, życie artysty tam i tu. Oczywiście tamtejsza sytuacja ma też swoje ujemne strony. Wyjałowienie - jeżeli nie pracujesz nad czymś nowym, a tylko eksploatujesz to, co już zrobiłeś, przez rok, a takie tournee z jednym przedstawieniem może trwać i dłużej, musisz poczuć się wyjałowiony. Do tego komplikacje w życiu rodzinnym, inne problemy. To jest niełatwe życie. A potem wracałem, słuchałem w garderobie utyskiwań na los polskiego artysty, i myślałem sobie: Boże, jacy wy powinniście być szczęśliwi.

- Mówi Pan o teatrze. Czy podobnie wygląda ten problem w filmie?

- W filmie różnice są mniejsze. Inny jest chyba tylko komfort pracy, komfort bycia na planie. I, jeszcze, brak konieczności ciągłego oszczędzania. Tam nikt nie oszczędza na środkach mających przynieść efekt artystyczny. Na czym innym tak. Ja pracowałem przy tzw. produkcjach artystycznych, gdzie nie zarabiało się hollywoodzkich sum, ale nikt nigdy nie oszczędzał na artyzmie.

- U nas problemem była i jest nawet ilość zużytej taśmy...

- Ja przyjechałem z kraju, w którym trzeci dubel był już niemile widziany... Ale to zmuszało nas też do wysiłku. Ileż my musieliśmy mieć w sobie dyscypliny, żeby mając w głowie ten porażający strach przed zmarnowaniem taśmy, od razu grać tak jak trzeba... Przypominają mi się legendarne odezwania Cybulskiego, który, gdy chciał mieć dubel, krzyczał, że sam odkupi taśmę.

- Czyli teraz po prostu będzie lepiej?

- Rodzą się nowe problemy. Myślę, że przed artystami, ludźmi kultury, stoi zadanie inne niż na przykład przed przemysłem czy biznesem. Zadanie obrony tożsamości narodowej. Ba, nawet lansowania jej. Ja traktuję otwarcie granic jako wielką okazję do eksportu naszej myśli artystycznej. Już mi nikt nie powie, że to, co przywiozłem, to coś dziwnego, pochodzącego zza żelaznej kurtyny, że opowiadam o problemach których nikt tam nie rozumie. Byli już tacy ambasadorowie polskiej kultury, chociażby Tadeusz Kantor. Pierwszy, który wskazał drogę - trzeba opowiadać o sobie, opowiadać o tym, skąd wyrosłeś. Ale opowiadać znalazłszy uniwersalny język, zrozumiały na całym świecie. Gdy przyjeżdżam dziś do Urugwaju, rozmawiamy o Kantorze, i oni wymieniają nazwę Wielopole, bo kojarzą ją z Kantorem, myślę o tym, jaki wielki sukces odniósł ten człowiek. Nawet Urugwajczycy wiedzą, co to jest Wielopole! I zawsze przytaczam ten przykład moim studentom, jako wskazanie drogi, którą powinniśmy iść. Trzeba być odważnym w propagowaniu swego punktu widzenia, dbając jednocześnie o przełożenie go na język międzynarodowy. Tego staram się uczyć swoich studentów, którzy właśnie stają przed nowym, wielkim wyzwaniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji