Między przeszłością a przyszłością
"Vatzlav", "Pamiątki Soplicy", "Uciechy staropolskie" - mieliśmy w Łodzi ostatnimi czasy okazję oglądać spektakle, których zaistnienie było najlepszą ripostą samego teatru na zarzuty mówiące o jego kryzysie, o nienadążaniu za innymi wartkimi nurtami współczesnej cywilizacji i kultury. Od niedawna znowu mamy szczęście oglądać takie przedstawienie, będące dowodem na niepowtarzalność, witalność i odradzającą się stale młodość wielkiej sztuki zwanej teatrem.
Jest nim "Trans-Ątlantyk" Witolda Gombrowicza, wyreżyserowanych według własnej adaptacji przez Mikołaja Grabowskiego w Teatrze im. S. Jaracza. Już po obejrzeniu wcześniejszych spektakli autorstwa Grabowskiego podejrzewałem go o to, że jest człowiekiem potrafiącym nawet z instrukcji obsługi sokowirówki zrobić frapujące przedstawienie teatralne. Oczywiście, to co napisałem przed chwilą nie ma nic wspólnego z praktyczną działalnością reżysera (jak na razie Grabowski wyszukuje dla siebie dzieła wręcz wyrafinowane artystycznie), a jedynie służy wyrażeniu mego podziwu dla skali i umiejętności jego teatralnego instynktu, myślenia i odczuwania. Dziś gdy jakże często oglądamy przedstawienia, które są jedynie ilustracją - i to właściwie nie wiadomo po co, dlaczego i z jakimi intencjami przygotowana - na marginesie tekstów dramaturgicznych, myślenie i oddziaływanie na widza teatrem jest zjawiskiem twórczym na scenie nadzwyczaj rzadkim, a przecież dla tego miejsca jedynie właściwym.
Tym razem Grabowski postawił sobie zadanie wręcz karkołomne. Postanowił język literatury przełożyć na język teatru, a do tego, w tej translokacji z jednego rodzaju sztuki na drugą, nie zgubić nic z precyzji wypowiedzi poddanej przekładowi. I chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, iż zabieg taki różni się nieco stopniem trudności np. od przetłumaczenia czegoś francuskiego na rosyjski. Nie na tym jednak głównie polegała wspomniana wyżej karkołomność przedsięwzięcia. Przede wszystkim upatrywałbym ją w niepowtarzalności, wyrafinowaniu gombrowiczowskiego stylu, której dla Grabowskiego stał się materiałem wyjściowym, i którego reżyser postanowił nie zatracić.
Wartości prozy Gombrowicza nie zatracił, a dodał do niej wartość teatru Grabowskiego. Oglądamy je jako spójność osiągniętą finezyjnie, lekko jakby od niechcenia. Aż wierzyć się nie chce zamieszczonym w programie odreżyserskim refleksjom mówiącym o żmudnych długotrwałych wnikliwych analizach, przymiarkach i wątpliwościach, które uprzedziły powstanie spektaklu. Pewien też jestem, że gdyby nie wcześniejsze - zwłaszcza z "Pamiątek Soplicy" - doświadczenia reżyserskie Grabowskiego, takiego "Trans- Atlantyku" nigdy byśmy nie oglądali.
Byłoby nieskromnością i niemożliwością silić się w krótkiej recenzyjce na rzetelną prezentację i analizę treści tego dzieła Gombrowicza i Grabowskiego, oglądanego w Teatrze im. S. Jaracza. Mentalność Polaków, tradycja narodowa, nasze wady, kompleksy, przywary, wieczny spór młodego ze starym, znanego z nie znanym, cywilizacji z naturą - to jedynie wyrywkowo ułożony indeks spraw, o których mówi się ze sceny. Myślę, że każdy widz osobiście powinien i może wziąć z tego, co się dzieje na scenie tyle, ile właśnie jemu jest potrzebne. Tyle, ile dla niego mieści się w tym "dziele groteskowym", o którym pisał sam Gombrowicz, że "powstało rozpięte między przeszłością a przyszłością". Dla mnie na przykład najciekawsze, najwięcej wzbudzające refleksji było to, jak Grabowski poprzez teatr podjął gombrowiczowskie treści mówiące o ciągłym stawaniu się nowego oraz o chęci i potrzebie borykania się z formą. Kogo innego zapewne zafrapują sprawy odmienne. Aby się o tym przekonać, trzeba jednak zobaczyć ten spektakl samemu.
A warto go zobaczyć również dla wyśmienitej gry aktorskiej. Nie sposób wymienić całego zespołu - a zasłużyli na to wszyscy bez wyjątku. Wymieńmy więc chociażby Jana Peszka w roli Gonzalo - homoseksualisty, śmiesznego, groteskowego, groźnego i tragicznego wreszcie. Epatujący łapczywością na uciechy doczesne, ekshibicjonizmem psychicznym, swą pseudogłębią (czy tylko pseudo?) filozofii odmienności - Gonzalo Peszka jest kreacją aktorską, którą przez lata będą pamiętać bywalcy teatrów. Obok niego (rozhukanego, niezbornego, niosącego wraz z sobą fałszywą lub prawdziwą niepewność), ascetyczny, monolityczny Tomasz Władysława Dewoyno - uosobienie zamkniętego uznanego, zmumifikowanego już systemu wartości. Pomiędzy tymi dwiema krańcowo różnymi postaciami dwadzieścia kilka osób dramatu, na czele z narratorem Gombrowiczem (Stanisław Kwaśniak) dokonuje lub też już dokonało wyboru. Wyboru groteskowego, ale przecież między "groteską" a "normalnością" granica tak wątła.