Bliżej z daleka
Znowu Gombrowicz! Właściwie należałoby powiedzieć - oczywiście znowu Gombrowicz i zapytać, dlaczego dopiero teraz, skoro już przecież od dłuższego czasu grzęźniemy w kryzysie, a to jest u nas autor właśnie na takie okazje... No, ale zrobić sceniczną adaptację powieści, takiej powieści, a potem wyreżyserować "Trans-Atlantyk" - to musiało potrwać. Zresztą, czy raczej niestety, łódzki Teatr im. Jaracza tym razem nie spóźnił się, bo kryzys trwa nadal i ogromnie potrzebne jest nam takie gombrowiczowskie spojrzenie na Polskę, polskość i Polaków. Od 1957 roku, kiedy to w znikomym zresztą nakładzie wydano w Polsce po raz pierwszy i ostatni "Trans-Atlantyk" - wyraźnie brakuje w naszym życiu umysłowym, kulturalnym w ogóle i w kształtowaniu społecznej świadomości tego "Pana Tadeusza arebours" jak o swojej argentyńskiej powieści powiedział Gombrowicz.
Wtedy, w sierpniu 1939 roku i następnych miesiącach i latach klęski, Gombrowicz znalazł się w Argentynie i stamtąd zwracał się ku Polsce ("Przez Atlantyk"), mając przed oczyma na co dzień emigracyjny polski mikro-światek, z wyostrzonymi tylko przez izolację ale przecież powszechnymi w kraju słabościami, z całą tą napuszoną głupotą, pustosłowiem, warcholstwem czy choćby tylko wypranym ze współczesnych treści i sprowadzonym do jałowych gestów - choć poczciwym w intencjach - patriotyzmem. Słowem - miał przed oczami, więcej: był współuczestnikiem życia argentyńskiej karykaturalno-groteskowej mikro-Polski, w której tak dobrze było widać ten amok, nie pozwalający nam spojrzeć w oczy prawdzie i dostrzegać to, co naprawdę ważne. Zamiast tego urządzamy polowania na zające, choć nie ma zajęcy, z niezachwianym umiłowaniem prawdy i godności toczymy spory i pojedynki, w których strzela się samym prochem (dużo huku!), bo kule świadkowie schowali w rękawach i pokazujemy to cudzoziemcom ku rzekomej chwale Ojczyzny. Nasza specjalność: kulig w Buenos Aires.
Szyderstwo, groteska, ale i prawdziwe zakamarki ludzkich dusz i umysłów. Sam Gombrowicz to powiedział, a autor adaptacji i zarazem reżyser łódzkiego przedstawienia lojalnie go usłuchał, że "Trans-Atlantyk" to jakby odwrotność mickiewiczowskiego spojrzenia na Polskę z oddalenia. Ale przecież ta odwrotność sposobu patrzenia chyba nie tylko na tym polega, że emigrant-Mickiewicz patrzył z miłością i nostalgią, a emigrant-Gombrowicz ma spojrzenie i sądy zaprawione ironią. Jest, podejrzewam, o wiele gorzej: Mickiewicz z Paryża, Drezna czy Konstantynopola patrzył na Polskę oczami Polaka, Gombrowicz zaś z atlantyckiego oddalenia widzi ją tak jak ją widzą obcy. Wcale nie nieprzyjaźni, po prostu tylko nie obarczeni całą naszą historyczną świadomością i podświadomością, nie pozwalającą nam zauważyć, że to co dla nas dramatyczne i wielkie - reszcie świata może wydawać się głupie, albo co gorsza śmieszne. I to właśnie widać w łódzkim spektaklu Mikołaja Grabowskiego, który już przecież kilka razy pracował nad Gombrowiczem i jako aktor, i jako reżyser. Może dlatego, ale pewnie przede wszystkim dlatego; że on Gombrowicza lubi i czuje - ze sceny od pierwszej do ostatniej kwestii i sytuacji pachnie Gombrowiczem. To się nie da opisać, ale to się przecież czuje: tu jest naprawdę Gombrowicz --autor, a nie tylko Gombrowicz - postać dramatu.
No i w życiu nadal, jak u Gombrowicza: popracujmy albo nie popracujmy, zróbmy coś albo lepiej nie róbmy, zagrajmy "Trans-Atlantyk" ale nie grajmy. Ano, poszły dwa spektakle (premiera prasowa w niedzielę 7 czerwca), a potem wakacje. Do zobaczenia w przyszłym sezonie. Normalnie, jak w teatrze. A że sytuacja nienormalna, kraj nienormalny, że właśnie takie przedstawienie potrzebne jest nam już, dziś, teraz?! Ciekawe jak to wygląda z oddalenia.
I jeszcze jedno: ech, gdzież te czasy, kiedy jedna z gazet organizowała "pociągi teatralne" z Warszawy do Łodzi. Pojechaliby ludzie i teraz. Więc może by zrobić, albo lepiej nie zrobić...