Artykuły

Gombrowicz w języku Szekspira

W Ameryce artysta musi czymś zaskoczyć publiczność.

"Ferdydurke", zrealizowane przez dwa lubelskie zespoły Provisorium i Kompanię Teatr, od prawie trzech lat udowadnia kilka tez niemożliwych. Jest spektaklem ambitnym i zarazem komercyjnym, bywa grane w wersji polsko- i angielskojęzycznej. Podczas tegorocznego edynburskiego festiwalu otrzymał prestiżowe wyróżnienie Fringe First.

ŁUKASZ DREWNIAK: Dlaczego gracie "Ferdydurke" po angielsku?

JANUSZ OPRYŃSKI (Provisorium): Są dwa sposoby na zaistnienie na światowym rynku. Pierwszy to objazd teatralnej Europy, udział w markowych festiwalach, jak Edynburg. Drugi - wyprawa do jaskini lwa, czyli do Stanów Zjednoczonych. Żeby nie być skazanym wyłącznie na publiczność polonijną lub garstkę teatromanów, trzeba grać po angielsku. Ludzi zniechęca spektakl w nie znanym im języku, niepopularne są słuchawki z lektorem czytającym tłumaczenie albo napisy wyświetlane nad sceną. W zeszłym roku, planując nasze amerykańskie tournée, poprosiliśmy o pomoc gombrowiczologa, Allana Kuharskiego. Allan przeraził się, że istnieje tylko jedno tłumaczenie "Ferdydurke" na angielski, i to z niemieckiego! Toteż bardzo szybko z pomocą Danuty Borchart przygotował własny przekład.

ŁD: Co dla aktora znaczy grać w obcym języku?

WITOLD MAZURKIEWICZ (Kompania Teatr): Nauczenie się tekstu, którego się nie rozumie, nie jest dla aktora problemem. Swego czasu wystawialiśmy spektakle lalkowe - po włosku i japońsku. W zawodowym slangu nazywa się to "grać na małpę". Ta łatwość kryje jednak w sobie pułapkę - nie czuje się wtedy kontaktu z publicznością. Nasze studia nad amerykańską wersją "Ferdydurke" były długie i ciężkie, trwały ponad cztery miesiące. Czasem sprowadzało się to do powtarzania przez aktorów jednego słowa sto razy dziennie. Chcieliśmy, nie zmieniając nic w przedstawieniu, stworzyć je niejako od nowa. A teraz, grając w Edynburgu, musieliśmy zapomnieć o wymowie amerykańskiej i nauczyć się brytyjskiego akcentu, zmienić wiele szczegółów, słów i intonacji.

ŁD: Rok temu krytycy amerykańscy, a teraz brytyjscy w Edynburgu mieli wyraźny kłopot z zaszufladkowaniem waszego spektaklu.

WM: Nie czułem jednak, żeby nasze intencje pozostały nie zrozumiane. Oczywiście, istnieją w "Ferdydurke" pewne fragmenty, których nie da się przetłumaczyć. Gombrowiczowskie "walenie w gębę" znaczy dla Anglosasa zupełnie coś innego. A wątek z parobkiem i słynnym "po... bratać się chcę" nabierał charakteru zdecydowanie homoseksualnego.

ŁD: Niedługo znów gracie w Ameryce. Pod koniec października "Ferdydurke" pokażecie w słynnej nowojorskiej Café La MaMa. Jaki jest teatr amerykański i jego publiczność?

WM: W Ameryce artysta musi czymś zaskoczyć publiczność. Polska grupa, której marzy się długie tournée, powinna koniecznie mieć tam menedżera i zaprzyjaźniony teatr, który coś znaczy w mieście teatr, w którym wypada bywać. Trzeba mieć również pieniądze na wynajem sali. I pamiętać, że prasa to potęga. Grając w Nowym Jorku i Los Angeles, zauważyliśmy, że na pierwszych dwóch spektaklach sala była wypełniona tylko do połowy. Dopiero entuzjastyczne recenzje sprawiły, że zaczęły przychodzić nadkomplety widzów. I co ciekawe - inni ludzie chcieli nas oglądać w Nowym Jorku, a inni w Los Angeles.

Wschodnie Wybrzeże ma bogatszą tradycję teatralną. W Nowym Jorku i Filadelfii naszą publiczność stanowili aktorzy, studenci, intelektualiści. Było dla nich jasne, że to, co proponujemy, odbiega znacznie od codzienności amerykańskiego teatru, także alternatywnego. I reagowali na nas nawet cieplej niż polscy widzowie. Śmiali się zarówno z tekstu Gombrowicza, jak i z monstrualnej, rozdętej fizjologii naszego spektaklu. Tymczasem na Zachodnim Wybrzeżu, podczas występów w Los Angeles, San Diego i Santa Monica, zauważyliśmy, że na spektakle przychodzi wyłącznie elita. Żartowaliśmy, że po to, by dotrzeć do normalnych widzów, musielibyśmy założyć teatr plażowy.

JO: W Stanach Zjednoczonych, przynajmniej na uniwersytetach, są wspaniałe warunki do robienia teatru, ale teatru właściwie nie ma. Teatr alternatywny jest tam zjawiskiem ulotnym, został wprzęgnięty w system edukacyjny, opiera się na studentach, dla których jest tylko krótkotrwałą przygodą - wszyscy marzą, żeby trafić do filmu. Nie ma szansy, żeby utrzymać się tylko z uprawiania teatru. Jak ktoś w Ameryce mówi, że jest aktorem, to zaraz się go pytają, w jakiej restauracji pracuje. Rynek sztuki w Ameryce jest okrutny. Nikt ci nie da pieniędzy na działalność tylko za to, że jesteś artystą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji