Artykuły

Totalna miniastość

Premierowe przedstawienie Provisorium i Kompanii Teatr wzbudziło podczas Konfrontacji Teatralnych zdumiewająco zgodny aplauz. Uznano je za najważniejsze wydarzenie tegorocznego festiwalu. W niedzielę, podczas "lubelskiej" premiery spektaklu, jeszcze raz okazało się, że słusznie.

Zobaczyliśmy przedstawienie niezwykle płynne, znakomicie zorganizowane rytmicznie, zagrane z wigorem i precyzją - bogate, choć z umiarem posługujące się środkami teatralnymi, pozwalające na różnorodne odczytania. W dodatku nie sposób udawać, że nas ono nie dotyczy. Jest to spektakl dotkliwie aktualny.

Przygotowując "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza, aktorzy Kompanii Teatr i Teatru Provisorium zdawali sobie zapewne sprawę, że tym razem ich aktorstwo nieuchronnie stanie się metaaktorstwem - aktorstwem o ludzkim skazaniu na aktorstwo. Zapewne czytali w "Dzienniku": "...być człowiekiem to znaczy być aktorem - być człowiekiem, to znaczy udawać człowieka - być człowiekiem to zachowywać się jak człowiek, nie będąc nim w samej głębi - być człowiekiem to recytować człowieczeństwo".

Grając Syfona, Miętusa, czy Profesora Pimko aktorzy stają się aktorami po dwakroć - grają postaci grające role, albo próbujące nieskutecznie uwolnić się od narzuconych im ról. Na scenie, jak w życiu, można wymykać się formie lub zastygnąć w gotowych już minach - dać Gęby, czy - nie daj Boże - Pupy. Bardzo łatwo Gombrowiczowskich bohaterów, w dodatku ku uciesze publiczności, zamienić w postaci z nieco sprośnej farsy. Albo - druga skrajność - w pozornej głębi utopić wyzwalający, anarchistyczny śmiech. Twórcom przedstawienia udało się uniknąć skrajności - zarówno pustej błazenady, jak też mentorskiego nudziarstwa. Znaleźli ten teatralny ton, który znakomicie współbrzmi z tonem "Ferdydurke" - wywrotowym, ale nie nihiliscycznym, obscenicznym a zarazem wytwornym. Przerysowane, groteskowe aktorstwo skutecznie złagodzili dyskretną autoironią i dyscypliną - farsę nieustannie demistyfikowali, pokazując jej drugie, mało zabawne dno. Zwłaszcza trochę nieobecny, zdystansowany wobec scenicznej akcji, refleksyjnie miniasty Józio, którego rewelacyjnie zagrał Witold Mazurkiewicz, przez całe przedstawienie równoważył aktorskie zacietrzewienie Miętusa (Jarosław Tomica) i Syfona (Michał Zgiet), a także uroczą gamoniowatość postaci granych przez Jacka Brzezińskiego (profesor Pimko, Zygmunt).

Wojna na miny ma w tym spektaklu wymiar kosmiczny, rozgrywa się na wszystkich frontach. Toczy się w relacjach między aktorami, między aktorami a publicznością. Zgrzyta między konserwatyzmem a nowoczesnością, naturą a kultura. W pewnym momencie autorzy spektaklu sięgają też po znak dosadnie publicystyczny - po miny religijnego zacietrzewienia. Jeden z nich odgrywa rolę rabina Weissa, którego ten drugi (katolicki ksiądz) próbuje pokonać mnożąc krzyże. Na szczęście nie ulegają pokusie publicystyki. Jak inne, także i ten znak również wkrótce zostaje zdemistyfikowany i przekroczony. A potyczka rabina i księdza jest jedynie dyskretnie zaznaczonym tropem interpretacyjnym. Jak wszelkie miny także i ta nie ma w sobie nic trwaługo - nie wytrzymuje ciśnienia fizjologii, rozkołysanego erotyzmu, walczącej niedojrzałości.

W spektaklu w reżyserii Janusza Opryńskiego i Witolda Mazurkiewicza wciąż słyszymy popierdywanie, smarkanie, bekanie, przyglądamy się parzeniu się na rozmaite, wymyślne nieraz sposoby. Duża dawka obscenicznych gestów nigdy jednak nie mija się z sensem - wpisuje się bezbłędnie w gombrowiczowskie dialogi, snuje pajęczyną precyzyjnie uwitych teatralnych kontekstów. Spektakl wyjątkowo celnie posługuje się opozycją góra-dół. Fizjologiczne kontrapunkty skutecznie unieszkodliwiają wszelkie próby zbyt pośpiesznych interpretacji, już w zarodku przekłuwają ideologiczne nawyki, z którymi przyszliśmy do teatru i próbujemy odczytywać spektakl.

Równie umiejętnie twórcy spektaklu posługują się nieumiarkowaną mnogością znanych komediowych gagów. Jednak ich wytartą na rozmaitych scenach formę potrafią przeciwstawić wszelkiej formie gotowej. Gombrowicz pisał: "Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się!". Teatralny wysiłek "przerzucania się" sprawia, że wojna na miny osiąga takie stężenie, że gdy na koniec spektaklu widzimy wykrzywione przy szybie twarze aktorów, wcale nam nie do śmiechu. Absurdalnie zgęszczany rechot zmienia się w przerażenie. I nie zastygnie w gotowej formie. Nie doczekamy się puenty. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że rzecz dzieje się tu i teraz. A w prezentowanym na scenie arsenale min możemy odnaleźć także własne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji