Artykuły

150 procent planu

- Wykonaliśmy 150 procent planu - mówi Janusz Opryński o amerykańskim tournée Teatru Provisorium i Kompanii Teatr, z którego lubelskie zespoły powróciły w ubiegłym tygodniu. - Nie spodziewaliśmy się, że odniesiemy taki sukces; że 28 spektakli obejrzy ponad 2,5 tysiąca osób; że komplementować nas będzie elita intelektualna Filadelfii, Nowego Jorku i Los Angeles; że otrzymamy świetne recenzje w najbardziej prestiżowych pismach USA - dodaje współreżyser "Ferdydurke" według Witolda Gombrowicza, przedstawienia, które w Polsce zebrało wszelkie możliwe nagrody z Grand Prix Festiwalu "Klasyka Polska" w Opolu na czele.

Pasmo krajowych sukcesów zaowocowało zaproszeniem do Stanów Zjednoczonych. Od połowy lutego, o czym donosił także nowojorski korespondent "Kuriera" Waldemar Piasecki, lublinianie prezentowali spektakl najpierw na wschodnim, a później na zachodnim wybrzeżu USA. Pierwszą część artystycznej podróży zorganizował przyjaciel teatrów, znawca Gombrowicza, współautor przekładu "Ferdydurke" Allen Kuharski. Akt drugi, kalifornijski, doszedł do skutku dzięki poparciu Jana Kotta, wybitnego krytyka, szekspirologa, który tam mieszka i pracuje, utrzymując żywy kontakt z uniwersytetem w Los Angeles.

- W Nowym Jorku na przykład oglądał nas i chwalił Gary Indian (mówi się o nim, że pośród tamtejszej bohemy spełnia podobną rolę jak przed wojną w Warszawie Franz Fischer - red.), postać niezwykle barwna, wręcz legendarna, z którego głosem liczą się wszyscy - dołącza się do wspomnień Jarosław Tomica, jeden z aktorów grających w "Ferdydurke". Jego partner ze sceny Michał Zgiet uzupełnia relację opowieścią o wizycie czwórki artystów z Brooklyn Accademy of Music, czyli sławetnej BAoM, gdzie swoje nowoczesne balety realizowała Pina Bausch. - Przyszli dwukrotnie, żeby po spektaklu granym po angielsku usłyszeć także jak Gombrowicz brzmi po polsku. Podobnie zresztą postąpiła nasza słynna aktorka, dosyć ekscentryczna Elżbieta Czyżewska, która pierwotnie była zainteresowana wyłącznie wersją angielskojęzyczną, ale zachwyciwszy się przedstawieniem powróciła na nie, żeby zobaczyć oryginalną wersję graną w jej ojczystym języku. A co do BAoM, akademia jest zainteresowana naszym powrotem do Nowego Jorku...

- Mieliśmy też niezwykłe spotkanie nowojorskie - dodaje jeszcze Janusz Opryński. - Wybraliśmy się obejrzeć osławiony Teatr La Mamma, w którym grywał Tadeusz Kantor i nagle z budynku wyszła sama Ellen Stuart. La Mamma, starsza już pani, zainteresowała się naszą grupą i osobiście oprowadziła nas po teatrze. Tak zetknęliśmy się z żywą legendą.

- Ale najważniejsze było spotkanie z Janem Kottem - kontynuuje Opryński. - Nie do przecenienia jest, jak nas przyjmował, jak zapowiadał spektakle i jak następnie na nie reagował. Mówił, że to zapomniane arcydzieło literatury warte było ożywienia, bo -jak to sformułował - "Ferdydurke" po 60 latach od powstania dojrzała. Kończył fascynujący wstęp

formułką: "Zapraszam Państwa na gwałt przez uszy". Bo trzeba wiedzieć, że ten 87-letni mędrzec nie ma w sobie nic ze staruszka i potrafi telefonicznie konsultować z berlińskim teatrem adaptację Szekspira, dyktuje nową książkę, której napisał już ponad połowę.

- Szliśmy kiedyś z profesorem -wtrąca się Tomica - i patrząc na bulwar powiedziałem, że dziewczyny to oni w tej Kalifornii mają naprawdę piękne. Wziął mnie za

i ramię i mówi: "Odsuń się, spojrzę". Opryński: - Jan Kott zawsze powtarza, że w życiu znał się najlepiej na dwóch rzeczach, na kobietach i na teatrze. I ten człowiek po naszym spektaklu stwierdził, że to najlepszy Gombrowicz, jakiego widział w życiu. Chwalił zwartość inscenizacji, jej dowcip, wspaniałe aktorstwo, a chłopaki rośli w dumę. Powiedział wreszcie, że od czasów Kantora i jego Umarłej klasy, było to dla niego największe wzruszenie teatralne. Żegnaliśmy się ze łzami w oczach. To było niesamowite przeżycie!

Z

giet: - Na zachodnim wybrzeżu oglądały też nas gwiazdy kina. Janusza Kamińskiego, który jako operator ma Oscara za zdjęcia u Spielberga, poprosiłem żeby nam zrobił zdjęcie moim aparatem i zacząłem go pouczać, że trzeba ustawić ostrość i dopiero po chwili się zreflektowałem, co gadam, więc dodałem, że chyba on najlepiej wie co robić. I zrobił rewelacyjne fotografie.

Opryński: - Jego żona, Holly Hunter, ta od Oscara za "Fortepian", była zachwycona grą Jarka, Michała, Jacka Brzezińskiego i Witka Mazurkiewicza (ci dwaj, z których drugi jest też współreżyserem spektaklu, nie byli obecni przy naszej rozmowie w Centrum Kultury, po powrocie teatrów z USA). - Mówiła, że aktorstwo filmowe jest łatwiejsze, bo przez wiele godzin kręcenia zawsze coś można poprawić, a w godzinnym spektaklu aktor nic nie oszuka i nie ukryje niczego. Zgiet: - Podglądałem ją przez moment na widowni, z emocji aż obgryzała paznokcie!

Opryński: - W Kalifornii przyszli też polscy artyści, aktorka Barbara Krafftówna, kompozytor muzyki filmowej Jan A.P. Kaczmarek... I wszędzie to samo - entuzjazm, gratulacje, pochwały. Przyszła na przykład do nas diva Opery Pekińskiej i tam, w Ameryce, okazało się, że ta opera, o której marzyliśmy, która miała gościć na ostatnich Konfrontacjach Teatralnych, ale nie przyjechała, bo ministerstwo kultury nie przesłało do Chin oficjalnego zaproszenia, teraz sama się do nas zgłosiła - cieszy się Janusz Opryński, który pełni także funkcję komisarza i dyrektora jesiennego festiwalu teatralnego w Lublinie.

Zgiet: - Kiedy jechaliśmy do USA, oglądałem mapę zachodnich stanów i pokazywałem - o, Dolina Śmierci, o, Wielki Kanion, o, już Meksyk - i myślałem, że tego wszystkiego jednak nie da się obejrzeć. Okazało się, że udało się zobaczyć wszystko, a Jarek nawet szalał taką samą hondą, jaką ma w domu. Pożyczyli mu ją nasi gospodarze. Czyż można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż jazda motocyklem po słynnej autostradzie prowadzącej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku? To była taka cudowna nagroda za nasz trud, za prawie dwa miesiące oderwania od domu, za granie w ekspresowym tempie i za miesiące mozolnych przygotowań.

Opryński: - Przygotowywaliśmy się bardzo długo, od października. Zgiet: - Jechaliśmy grać po angielsku. Tam nikogo nie interesuje, że tak się gra. To oczywiste: spektakl jest po angielsku. Amerykańską wersję zagraliśmy 20 razy, a wersje polskie - w sumie osiem spektakli - były grane na życzenie, na prośby wyrażone na miejscu, w USA. Tomica: -Dlatego uczyliśmy się tekstu po amerykańsku i ćwiczyliśmy wszystko, głównie intonację, melodię słowa. Konsultował to Allen Kuharski przyjeżdżając dwukrotnie do Lublina. Mieliśmy też próby z aktorem amerykańskim. Opryński: - A tłumaczenie było kongenialne, ludzie śmiali się w tych samych miejscach, co u nas. W ogóle reakcje były identyczne jak w Polsce, tyle, że powiedziałbym, że gorętsze, bardziej żywiołowe i to było już zupełne zaskoczenie. Wszędzie - w Swarthmore College, w Filadelfii, w Raw Space, słynnym teatrze na off-off-Broadwayu, w City Garage w Los Angeles i w kalifornijskich uczelniach.

- Efekty są już znane - kończą zaoceaniczną opowieść Janusz Opryński i jego koledzy. - Ten nasz wyjazd, który miał charakter wybitnie promocyjny, pozwoli powrócić nam do Ameryki. Oprócz zainteresowania Brooklyn Academy of Music, o którym wspominaliśmy, mamy już w kieszeni zaproszenie na największy amerykański festiwal teatrów orf w Filadelfii w październiku 2001 roku. A o reszcie niech powiedzą recenzje, których doprawdy nie musimy się wstydzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji