Artykuły

Rewelacyjna "Ferdydruke"

Tylko dwa razy lubelskie Provisorium i Kompania Teatr pokazały na Śląsku swój najnowszy spektakl. Kto się zagapił i nie przyjechał do chorzowskiej "Rozrywki", ten - mówiąc Witoldem Gombrowiczem - trąba.

Potwierdziły się wcześniejsze opinie o tej scenicznej "Ferdydurke". To spektakl znakomity. Niektórzy całkiem poważni krytycy okrzyknęli go największym wydarzeniem mijającej dekady, inni - najciekawszą interpretacją Gombrowicza od czasów "Ślubu" Grzegorzewskiego, zrealizowanego z górą 20 lat temu. Ba, są i tacy, którzy twierdzą, że od premiery "Umarłej klasy" Tadeusza Kantora nic równie oryginalnego i świeżego nie zdarzyło się w polskim teatrze.

Nie wiem, czy wolno w porównaniach posuwać się aż tak daleko. Jedno wszak jest pewne - lubelska "Ferdydurke", czerpiąc z doświadczeń reżyserskich, a nade wszystko aktorskich teatru alternatywnego (a Provisorium jest weteranem tego ruchu), ułożyła się w spektakl porywający, zrobiony według receptury nie stosowanej w instytucjonalnych teatrach dramatycznych. Tutaj przekroczone zostały progi wszelkich tradycyjnych konwencji, zaś lubelscy aktorzy przystali na takie środki wyrazu, jakich chyba przestraszyliby się "normalni" profesjonaliści.

Na scenie ustawiono metalową konstrukcję otwartego sześcianu (scenografia Jerzego Rudzkiego). Jakieś 3,5 x 3,5 metra. W tej przestrzeni, wydzielonej z ciemności ostrym światłem, centralnie umieszczono szkolną ławkę i wtłoczono w nią czwórkę aktorów. Tę ciasnotę będzie potem można zinterpretować: to wizualne obramowanie gombrowiczowskiej Formy, z której bohaterowie nie będą mogli się wyrwać, zaś w jej skostniałych granicach przyjdzie im toczyć bój między tym co "niskie" i "wysokie", "dojrzałe" i "niedojrzałe", "stare" i "młode".

Aktorzy przeto grają blisko siebie, dosłownie wchodzą sobie na głowę, wykrzykują swoje partie tekstu do ucha, pchają się, walą po łysinach, kłócą i nade wszystko - stroją miny, wymieniając obsceniczne pół-gesty i częstując się wymownymi spojrzeniami, kierowanymi... pod ową szkolną ławkę. W pierwszej części spektaklu bowiem równie ważne jest to, co widz widzi i słyszy, jak i to, czego się tylko musi domyślać. Rodzi to nieodparty efekt komiczny, cóż z tego, że rodem ze "świńskich kawałów", skoro wymowa tego spektaklu jest wcale poważna.

Oto świat seksualnych inicjacji, który nie może być "czysty". Oto świat, w którym młodzi ludzie są - i tu znów użyjmy słów Gombrowicza - tak "upupieni", że właściwie skretynieli, stając się żałosnymi kukłami, powodowanymi już tylko jakimiś cieniami idei. Może tylko jeszcze wódeczka bądź myśli o "tych rzeczach" ich ożywią? Jest zresztą w tym spektaklu wspaniała scena opilstwa i "podglądactwa". Józio (Witold Mazurkiewicz) przyjmuje wtedy na twarz kolejną wersję bezmyślnej maski. Ta jego "mina" zaważy też na scenach szkolnych, tych z profesorem Pimko i Bladaczką (Jacek Brzeziński). Józio Mazurkiewicza nawet tylko w wyrazie oczu zawarł zdumiewającą ogromem dawkę debilizmu. A w tym spektaklu "wszystko widać" - światło operuje tak, by także drgnienie powieki było jakimś komunikatem. Nawet gdy aktorzy tylko siedzą w szkolnej ławce, dynamika tego spektaklu rozsadza sceniczną klatkę.

Słynny pojedynek na miny Miętusa (Jarosław Tomica) i Syfona (Michał Zgiet) zagrany został z taką ekspresją i groteskowym rozgorączkowaniem, że musiał rozłożyć na łopatki pękającą ze śmiechu publiczność. Ze śmiechu i zgrozy! Bo w języku polskim właściwie nie ma nie przekraczających dobrego smaku słów, którymi można by nazwać to, co robią wtedy aktorzy na scenie. No, ale - z pewną ostrożnością - spróbujmy... Aktorzy zatem: czkają, plują, pocą się, siąkają, zanieczyszczają powietrze i w ogóle robią wszystko to, czego nawet w toalecie się nie robi. Są w tym tak obrzydliwi, jak obrzydliwe potrafią być tylko nastoletnie "chłopięta", spuszczone z oczu rodziców czy pedagogów.

Reżyserzy Janusz Opryński i Witold Mazurkiewicz wpuścili nas w sam środek Gombrowiczowskich fobii i obsesji. Nie zawahali się ani na moment, "poszli na całość", nie obawiając się, że trafią do jakiegoś kabaretowego piekła, które nawet w remizie strażackiej uchodziłoby za niesmaczne. Przebili zatem ramy konwencji, nawet groteskowej, dokopując się w wykonawcach takich sił witalnych, które jakby nie z klasycznego warsztatu aktorskiego się wzięły, a wprost z ich "anatomii". Tak, to jest jakieś "nowe aktorstwo", wychylone poza kabaretową grypserę, choć z niej też czerpiące, nie gardzące elementem improwizacji, choć zdyscyplinowane i policzone na efekt każdego wyspekulowanego gagu.

Jeszcze jedna uwaga: to spektakl zrobiony "bez pieniędzy". Bardziej niż skromny. Zmieści się wszędzie. Stąd apel do organizatorów: sprowadźcie ten spektakl raz jeszcze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji