Artykuły

Od pupy do gęby

Przedstawienie "Ferdydurke" w poznańskim Teatrze Nowym (wg powieści Witolda Gombrowicza, w adaptacji i reżyserii Waldemara Śmigasiewicza) polecam Państwu z prawdziwą przyjemnością. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Kiedy mówimy, że ktoś komuś dorobił "gębę" albo kogoś "upupił", ani nam w głowie, że określenia te zawdzięczamy Gombrowiczowi. Wypoliczkować pupę - to także jego wymysł. Wszystko, wedle Gombrowicza, zaczyna się od pupy (a więc od niewinności, dziecięcości, wpajania zbożnych ideałów), aż dochodzi do papy, czyli gęby, a więc do konieczności grania różnych ról, przybierania narzuconych nam póz, masek, uczestniczenia w różnych układach.

Czyż nie jest prawdą, że stosunki międzyludzkie oparte są często na wmówieniach i manipulacjach, na wzajemnych podporządkowaniach? Czy nie stawiani jesteśmy czasem wobec fałszywych alternatyw? Czy za wyostrzoną świadomość nie płacimy - bywa - poczuciem wyobcowania? A czy wskutek nieświadomości nie dajemy sobą manipulować, nie płacimy uczestnictwem w wielkiej gombrowiczowskiej "kupie", czyli chaosie wydarzeń, wartości i ocen? A skoro tak, to jesteśmy już blisko głównej problematyki powieści "Ferdydur­ke", opublikowanej w 1938 roku.

Samo przedstawienie poznańskie nie wyjaśni widzowi podtekstów, nie wyłoży złożonej problematyki utworu Gombrowicza. Ale nic złego się nie stanie, jeśli widz podda się wyłącznie urokowi teatralnej zabawy, jeśli bez reszty pochłonie go żywioł tej "zwariowanej" groteski, jeśli bawić go będą wyłącznie komiczne postaci, sytuacje i dialogi, jeśli daruje sobie cały kontekst kulturowo-socjologiczny czy nawet filozoficzny. Nic się nie stanie, jeśli widz odbierze "Ferdydurke" jako kpiarskie, parodystyczne spojrzenie na młodzieżowe konformizmy i bunty, "czystość" młodzieży lub jej "zbrukanie", na systemy wy­chowawcze i edukacyjne, na swobodę obyczajową, tzw. nowoczesność poglądów, "żelazne" zasady, układy i konwenanse, "bolszewizm" i homosek­sualizm, na tzw. inteligenckie kompleksy wreszcie.

Gdyby brawurowym, błazeńskim scenom szkolnym i parodystycznie wyrafi­nowanej sekwencji dworskiej dorównywała część środkowa (w domu Młodziaków), wówczas mielibyśmy do czynienia ze spektaklem wysokiej rangi. Ale i tak jest to bardzo dobre przedstawienie, efektowne (także aktorsko), dowcipne, wywołujące salwy śmiechu i brawa przy otwartej kurtynie. Jest to najzabaw­niejsze - po "Zorzy" Schaeffera - przedstawienie, jakie udało mi się obejrzeć w Poznaniu. Z pewnością stanie się frekwencyjnym hitem.

Jako się rzekło, najefektowniej wypadają sceny szkolne. Sztubacy pławią się w nieprzyzwoitościach i niewinności zarazem. Z lekcji i pauz robi się grand guignol. W pewnym momencie klasa zamienia się w "wesołe miasteczko". Z kolei sceny dworskie mogłyby uchodzić za doskonałą parodię obrazu polskiego dworku w radzieckim kinie lat 30. Spektakl stwarza pole do popisu dla aktorów zwykle dotąd drugiego planu. Prof. Bladaczka (Edwarda Warzechy) w proroczym uniesieniu głosi chwałę Słowackiego. Uczeń Gałkiewicz (Pawła Hadyńskiego), któremu sypnął się sumiasty wąs, nie wytrzymuje takiej indoktrynacji i pada jak podcięty łan. Stary repetent (Rajmunda Jakubowi­cza), wyraźnie już przerośnięty, do odpowiedzi unosi się razem z ławką. Paweł Hadyński spisuje się też nie gorzej w roli tępawego panicza Zygmunta. Właściwie należałoby pochwalić imiennie znakomitą większość aktorów, dlatego też ograniczę się do "nowych". Witold Dębicki, do niedawna aktor warszawski, znany dobrze widzom kinowym i telewizyjnym, w roli prof. Pimki nie zawodzi. Pojedynek na miny jest majstersztykiem Mariusza Sabiniewicza (Syfon). Natomiast Grażyna Korin, którą pamiętałem jako wdzięczną Cygan­kę z wrocławskiego "Samobójcy", tym razem ofiarnie gra mało wdzięczną rolę zgoła ociężałej umysłowo hipochondryczki (Zosia).

Osobno należy wspomnieć o głównym bohaterze - Józiu (Waldemara Szczepaniaka), który w przyciasnym garniturku ma coś ze smutnych komików kina niemego. Umiejętnie ucieka on od jednoznaczności, sytuując się na granicy groteski i serio, rzeczywistości i snu. Scenograf Maciej Preyer każe ścianom jak we śnie falować, pulsować, rozwijać się i zwijać.

Pierwsze skrzypce grają w tym przedstawieniu Krzysztof Bauman (jako osiłkowato-knajacki Miętus, straszliwie demoniczny wyrostek, ogolony na pałę) i Michał Grudziński (wuj Konstanty). Miętusa tak w tym przed­stawieniu rozpiera energia, tak sugestywnie skręca go ochota, aby zgwałcić Syfona przez uszy, a potem pobratać się z parobkiem, że aż boimy się o całość obu delikwentów. Z kolei Michał Grudziński pysznie kreśli różne warianty starego dziedzica. Najpierw jest nierozgarniętym hreczkosiejem, potem szlago­nem, dogadzającym swoim "wyrafinowanym" kaprysom, wreszcie rozbest­wionym "strasznym dziaduniem", z sadystycznym upodobaniem lejącym paro­bka Walka. Zresztą niemal wszyscy tu wszystkich "gwałcą" lub usiłują "zgwałcić". Takie są zresztą reguły społecznego współżycia, które sprowadzają się do tego: komu dać się "upupić" a komu przyprawić "gębę" lub na odwrót.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji