Ceremonia pogrzebowa
Państwo nie przepadacie za Gombrowiczem, prawda? Tak przypuszczałem. Trudny w odbiorze, udziwnia tam, gdzie należy wyrażać się prosto, poza tym gorszy grubym słowem i obsesją pupy. Państwo wyłączacie telewizor, kiedy nadają Gombrowicza? Wolna wola. Ja też nie lubię poniedziałku i zasypiam przed srebrnym ekranem, kiedy "leci" Teatr Telewizji. Ale do Teatru Nowego na "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza radziłbym jednak pójść.
No bo cóż w tym strasznego? Palacze odżałują dwie paczki "Marlboro" i już mamy na bilet dla siebie i dla żony. Do tego cukierki lub dropsy, oraz wachlarzyk (bo na widowni gorąco) i można zaczynać. Co ciekawego prócz nazwy "Ferdydurke"? Co nakazuje wsadzić do kieszeni sceptycyzm i na przemian rżeć, bądź chichotać przez pełne dwie godziny? Ano, pogrzeb, proszę państwa, pogrzeb, najprawdziwszy, choć na wesoło.
Wprawdzie nieboszczyka namacalnie nie uświadczysz, bo i ceremonia nie dotyczy jednostki, lecz zbiorowości. Gombrowicz z nieco perwersyjną radością grzebie system wartości, który go powołał do życia i ukształtował. Kolegów ze szkoły, nauczycieli, krewnych z dworku szlacheckiego, a nawet swoje pierwsze doznania natury sercowej (i nie tylko). Są to zarazem i konkretne osoby, i personifikacje określonych postaw, co już przed wojną nader słusznie odnotował Stefan Kisielewski. Autor, a właściwie uosabiający go Józio, uciekł już dawno z owego świata, doszedłszy do niemal marksowskiego wniosku, że "wolność to uświadomiona konieczność". Pisząc "Ferdydurke" dopełnia niejako ceremonii pogrzebowej, oddając może groteskowy, jednak hołd, temu, co pozostawił za sobą po drodze.
Waldemar Śmigasiewicz, reżyser spektaklu w Teatrze Nowym, zwycięsko wybrnął z niełatwej próby adaptacji "Ferdydurke" (która jest wszak książką) do potrzeb scenicznych. Zwycięstwo odniósł też zespół aktorski, który już od dłuższego czasu imponuje równą formą. Tym razem można mówić nawet o kreacjach wybitnych. Doskonale wywiązuje się ze swoich arcytrudnych zadań Narrator - Józio (Waldemar Szczepaniak), któremu godnie partneruje wszechpotężny i obrzydliwy zarazem Krzysztof Baumann (nieporównany Miętus). Heroiczny w swej głupocie jest wuj Konstanty (znakomita rola Michała Grudzińskiego). Zaaklimatyzował się na dobre w zespole Aleksander Machalica; jego Młodziak śmieszy, tumani, przestrasza. Paweł Binkowski i Maria Rybarczyk najwyraźniej specjalizują się w odgrywaniu ludu polskiego, ich niewielkie rólki to perełki aktorstwa. A nie byłoby tego wszystkiego bez scenografii Macieja Preyera, która przypomina tryptyk Mariacki po wybuchu atomowym. Te jeżdżące na kółkach kulisy znakomicie podkreślają i czasowość i surrealizm sytuacji.
Szczerze mówiąc, miałem pewne wątpliwości, czy wypada tak chwalić i polecać spektakl, bez doszukiwania się w nim najdrobniejszej choćby skazy. Atoli zadecydował podsłuchany na widowni głos jakiegoś przerafinowanego intelektualisty, który zapewniał swą partnerkę, iż "poznańska Ferdydurke, w porównaniu z krakowską premierą jest zbyt płytka". Masz ci los! Zespół staje na głowie, aby zadowolić
publiczność, a tu wyskakuje jak diabeł z pudełka, jakiś niedowarzony krytyk. Zaraz, zaraz, a może nie taki niedowarzony, jak się nam wydaje? Bo przecież - dlaczego ostatnio Gombrowicz tak modny? Czy nie z racji ceremonii pogrzebowych, które wyprawia gratis umarłemu światu? Sądzę przeto, że ów malkontent reprezentował właśnie świat były i odeszły, a ostatecznie wyrażanie głębokiego nieukontentowania na własnym pogrzebie, jest rzeczą ludzką, czyż nie?