Wiosenne przebudzenie żab
Tak dalej być nie mogło. Już nie szło wytrzymać. W końcu czara potwornego dylematu narodowego musiała się przelać. Dlatego wielceśmy radzi, że artysta reżyserii Paweł Miśkiewicz okazał się artystą tak dalece czułym na palące problemy naszego narodu, że na deskach Starego Teatru wystawił "Przebudzenie wiosny" Franka Wedekinda, dotykając tym samym wściekle palącej kwestii bociana.
Wstydliwy problem narastał w Polsce od lat. Czy nauczać dzieci, że dzieci przynosi bocian, czy też nauczać, że dzieci nie bocian przynosi? A jeśli nie bocian, to jaki ptak mianowicie? Czyżby to był czyżyk? Na te wstrząsające pytania Miśkiewicz odpowiada heroicznie i z bezkompromisowością godną jedynie największych seksuologów o ornitologicznej orientacji. Powiada, by lepiej nauczać, że nie bocian, bo gdy będziemy utrzymywać, że bocian, to młodzież nasza gotowa skończyć jak młodzież u Wedekinda, czyli nie najlepiej. Słowem - Miśkiewicz dzieli się z nami fundamentalnie głęboką i porażająco świeżą myślą, że bocian prowadzi do zguby. Dodajmy, że myśl Miśkiewicza spowija jednak mgła tajemnicy. Informuje on wprawdzie, że absolutnie nie bocian, ale absolutnie nie informuje, co zamiast. Jeśli nie Oksford, to co? Co, jeśli nie bociek? Oto kluczowy temat, z którym widz, po trzech godzinach kontaktu ze scenicznym ptasim radiem, z radością w sercu opuszcza wnętrze Największej Polskiej Świątyni Sztuki Teatralnej.
Mgła mgłą, ale Miśkiewicz stawia problem jednak mocno. Stawia otóż na środku sceny dwie monstrualne, sine, zlepione u nasady kolumny. Później się okaże, że to drzewo, ale my już nie damy się zwieść. To w istocie tyleż drzewo, co symbol, albo nawet lepiej - pomnik. Tak właśnie jest! Jakby to ujął Marcel Proust: Wedekind w pokazowo freudowskiej analizie Miśkiewicza rozgrywa się w cieniu zakwitającego "Marzenia Pokwitającego Impotenta". I to jest dobre! Dobre, bo mocne! Miśkiewicz nie wie, co to inscenizacyjny strach. W tymże cieniu demonów małoletniej podświadomości rozegra się mroczna historia małolatów, którymi - w trudnym temacie prawdziwego zakresu bocianich możliwości - miotają wątpliwości nie do zniesienia.
Generalnie u Miśkiewicza miota wszystkimi, starszyzną również - na przykład Doktorem (Edward Linde-Lubaszenko) miota do tego stopnia, że mając do wypowiedzenia trzy zdania, nawet pół zdania nie jest on w stanie wydusić bez wsparcia suflerki - miota więc wszystkimi, ale najmocniej miota jednak trojgiem głównych bohaterów romansu. Melchiorem (Bogdan Brzyski), który chce i się nie boi, Maurycym (Radosław Kaim), który chce, ale się boi, oraz Wendlą (Karina Seweryn), która się bardzo boi, że coś za bardzo chce. W ogóle Karina Seweryn okazuje się sednem głębszego i ogólnego problemu. Otóż, Miśkiewicz nie tylko odważył się sięgnąć po temat bociani, on również pojął, że stary typ aktorstwa w żadnym wypadku bociana nie udźwignie. W związku z czym wprowadził w życie typ nowy: wdzięczące się do człapiącego boćka aktorstwo łkające, które boćka uniosło bez najmniejszych nawet problemów. Nawiasem - scenografia i muzyka uniosły boćka takoż. I właśnie Seweryn odnalazła się w pomyśle Miśkiewicza bodaj najlepiej, a i pozostałym niczego tutaj odmówić nie możemy. Wszyscy człapali, wdzięczyli się i łkali dojmująco fachowo. No, może poza Jerzym Nowakiem (Rektor), Ewą Kaim (Ilza) oraz Barbarą Kurzaj (Marta), którzy udowodnili, że ni w ząb nie pojmują najnowszych trendów w aktorstwie. Trudno, ich sprawa, dość, że ta ignorancka postawa nie była w stanie zburzyć nam wzruszającego obrazu całości. Był on zaś wzruszający do bólu.
Napięcie rośnie. Łkająca Wendla czuje, że godzina wybija. Wendla podejmuje z łkającą matką (Agnieszka Mandat) kwestię zależności pomiędzy aktywnością bociana a ciążą. Matka łkająco upiera się przy bocianie. Łkająco nie przekonana Wendla straszy matkę możliwością rozstrzygnięcia spornej kwestii przy pomocy kominiarza. Na dźwięk słowa kominiarz matka panikuje i rezygnuje z bociana, po czym łkająco przechodzi na miłość. W sumie - remis. Wendla wprawdzie rezygnuje z kominiarza, ale się nie poddaje. Człapie pod drzewo-pomnik, gdzie łkającemu Melchiorowi, który się nie boi, proponuje, by ją wychłostał gałązką leszczyny. Melchior rzeczywiście się nie lęka i zdrowo leje Wendlę, która łka. Lwa nie można jednak drażnić bezkarnie. Wendla myśli, że to koniec, a to dopiero początek. Rozjuszony Melchior łkający rezygnuje z witki na rzecz zacisza toalety. Chyba damskiej. Tutaj, korzystając z umywalki jako punktu oparcia, oraz z legendarnej myśli: dajcie mi punkt oparcia, a zniszczę bociana!, udowadnia Wendli łkającej, że w pewnych kwestiach bocian nie ma niczego do gadania. Toaleta drży w posadach, całość zaś tej sekwencji kończy się oczywiście fatalnie. Łkająca Wendla przestaje łkać, ponieważ popada w totalny stupor, zaś łkający Melchior łkać nie przestaje, ponieważ w stupor nie popada.
Z sekwencją nieszczęsnego Maurycego jest jeszcze gorzej. Nie dość, że się boi, nie dość, że nie ma z kim pogadać o bocianie (wzruszający brak matki) i nie ma co liczyć na niewiastę, która by mu profesjonalnie pokazała, gdzie bociany zimują, to na domiar tragedii łka jakoś szczególnie nieprzyjemnie. Rozbiera się więc do rosołu, wkłada lufę pistoletu do ust i... No, właśnie. Oto nad golusieńkim Maurycym łkającym pojawia się milczący biały latawiec. Jest biały, niczym motyl bielinek kapustnik, który to znak doprowadza nas do kapusty. Skoro nie jest tak, że dzieci przynosi bocian, to może jest tak, że można je znaleźć w kapuście? Bocian zatem czy kapusta?
Osobiście wybieram dzięcioła. Jeśli widzę spektakl, który przyniósł ewidentny bocian, to wolę obejrzeć spektakl, który wystukał dzięcioł. Chodzi o kojącą nieobecność żabiego kumkania.