Z głową pomiędzy nogami
"Tak więc siedzę tutaj i trzymam mą głowę w rękach" - zagaduje nieco podpsuty Maurycy. Jego przyjaciel, Melchior, nie daje się jednak zwieść trupowi. Odchodzi z Mężczyzną w Masce.
Ta scena nie jest fragmentem filmowego horroru. Napisał ją przed stu laty z górą niemiecki dramaturg, prekursor ekspresjonizmu, Frank Wedekind. Tak kończy się "Przebudzenie wiosny". W sztuce, która nosi podtytuł "Tragedia dziecięca", nieszczęście i cierpienie ścielą się gęsto.
Gnębiony przez szkołę gimnazjalista Maurycy załamuje się. Strzela sobie w łeb. Bezkompromisowy i posłuszny naturze Melchior uświadamia seksualnie przyjaciela i gwałci przyjaciółkę. Wylatuje za to ze szkoły. Nieuświadomiona w porę czternastolatka Wendla daje się uwieść. Umiera po zażyciu środków na spędzenie płodu.
Właściwie jedynymi szczęściarzami w tym gronie są dwaj chłopcy: Jerzy i Janek, którzy choć kochają się i całują w usta, to przecież dzieci z tego nie mają.
Kiedy Wedekind napisał tę sztukę, budziła sprzeciw, gniew i zachwyt. Poruszały sceny ilustrujące zakłamane mieszczańskie zasady, prowadzące do załamań i nieszczęść młodych ludzi. Zaskakiwało pozbawione pruderii opowiadanie o niepokojach wieku dojrzewania. Budziło dyskusję intrygujące przeciwstawienie cywilizacji i natury... Wagę swoją miał również język, który dziś częściej bawi, a przed wiekiem wyzwalał nowe światy - przełamując nieznośną hegemonię naturalizmu w teatrze.
Z biegiem lat "Przebudzenie wiosny" stało się szacownym zabytkiem.
W uznaniu zasług, wybaczamy Wedekindowi nierówności tekstu i meandry stylu. Patrząc z perspektywy dzieci drugiej połowy XX wieku, dziwimy się problemom, jakie nastręczało kiedyś uświadamianie młodych ludzi. Czy pozostaje w tym tekście coś jeszcze?
Paweł Miśkiewicz uważa, że tak i dlatego wystawił "Przebudzenie". Oczywiście, z drapieżności pierwowzoru nie ostaje się ślad żaden, bo i ostać się nie może. Zamiast tego, reżyser daje swoją wersję estetyzmu.
Tam, gdzie się da, puszcza oko do widza i próbuje go rozśmieszyć (np. celowe pomyłki chóru greckiego w początkowej scenie), gdzie indziej oddaje się dziełu "łaskotania" łagodną perwersją.
Samobójcy Maurycemu każe się więc w ostatniej chwili życia rozebrać do rosołu, ale i przykryć to, czego w towarzystwie pokazywać się nie godzi. Również nad grobem ustawia gromadkę golasów, ale tak, żeby było widać tylko ich plecy. Bohaterom i bohaterkom wciąż każe ocierać się o siebie nawzajem lub przynajmniej mówić i cierpieć w cieniu wyglądającego jak dwie rozkraczone nogi drzewa.
Najbardziej perwersyjne jednak jest to, że mówiąc o prymacie natury jako pierwotnej, niszczącej i idącej w parze ze śmiercią siły, Miśkiewicz opowiada o niej posługując się schematycznymi kalkami wziętymi "z kultury" - ogranymi przez innych - i opatrzonymi obrazami oraz rozwiązaniami scenicznymi.
Bezradność wobec tekstu Wedekinda najmocniej objawia się w streszczonej na początku scenie finałowej. Brzmi ona jak samobójcza mowa wyobcowanego z otaczającego świata, nieświadomego własnej śmieszności teatru. Dlatego wypowiedziane przez trupa Maurycego ostatnie słowa sztuki najlepiej oddają strategię reżyserską Miśkiewicza. Brzmią one: "...ogrzeję się procesem rozkładu i będę się uśmiechał".