Artykuły

Sukces nie szkodzi

- Kiedy kończyłam szkołę teatralną, marzyłam wyłącznie o teatrze, ewentualnie raz na rok dobry film. Tylko że na takie warunki pracy i taki wybór w Polsce może liczyć najwyżej kilku aktorów, pozostali mają mniej szczęścia - mówi MAGDALENA POPŁAWSKA, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Jeżeli podstawą popularności jest autopromocja, Magdalena Popławska nie może być gwiazdą. Nie chodzi na pokazy mody, nie mówi o sobie w talk-show, nie robi niczego, co przyspiesza karierę, ciągle tylko gra, gra i gra. W teatrze, w ambitnych filmach, w dobrych serialach. To tak niewspółczesny przepis na życie, że aż fascynujący.

Jestem psychicznie przygotowany na porażkę. Dzień przed naszym spotkaniem Magda uprzedziła mnie, że jak zwykle dużo o sobie nie powie, a potem i tak połowę rozmowy wykasuje w autoryzacji. Nie wierzy w wywiady. Wrodzona autocenzura nie pozwala nam mówić o sobie prawdy, dlatego ten portret ze słów jest zawsze strasznie wyretuszowanv. No cóż, pewnie Pulitzera wkrótce nie dostanę, ale przynajmniej spędzę trochę czasu z kobietą, która po takim wstępie do rozmowy intryguje mnie jeszcze bardziej.

15 filmów, 6 seriali, angaż u Warlikowskiego i ani jednej notki na Pudelku. Jak to możliwe?

- Jestem dumna z tego, co mi tu podliczyłeś, sama nigdy czegoś podobnego nie zrobiłam. Ciągle mi się wydaje, że mało gram, a tu proszę, w takim podsumowaniu wypadam całkiem nieźle. A Pudelek nie jest w kręgu moich zainteresowań. Ja staram się go unikać i on mnie, więc póki co nie narzekam.

Ale czy dziś można być tylko dobrą aktorką, przetrwać bez popularności?

- Wielu aktorom się to udaje. Myślę, że to kwestia decyzji, jak się dysponuje swoim wizerunkiem. Z drugiej strony popularność jest oczywista w tym zawodzie. Dziś w kinie rządzą producenci, a oni myślą o tym, żeby film dobrze sprzedać. Dla nich to produkt, który musi kupić większość, dlatego rozkręcają mechanizm promocji. I choć popularność nie jest moim celem, nie zależy mi na udziale w największych produkcjach, to gram w serialach, czyli jakoś próbuję lawirować między jednym a drugim. Z samego grania w ambitnych filmach i spektaklach wyżyć się nie da, przynajmniej nie na przyzwoitym poziomie. Jak się już jest kredytowym niewolnikiem w Warszawie, ciężko.

Kiedy kończyłam szkołę teatralną, marzyłam wyłącznie o teatrze, ewentualnie raz na rok dobry film. Tylko że na takie warunki pracy i taki wybór w Polsce może liczyć najwyżej kilku aktorów, pozostali mają mniej szczęścia. Ale serial, prócz pieniędzy, przynosi mi dużo innych korzyści. Studiowałam w Krakowie, gdzie przed kamerą pracuje się mało. Gdy takie zajęcia były, akurat wyjechałam na stypendium do Hiszpanii. W szkole nie nauczyłam się luzu, który przed kamerą jest niezbędny, trzeba zabić w sobie strach przed tym stworzeniem. Dzięki telewizji nadrabiam zaległości, opanowałam inną technikę. Mój zawód polega także na tym, żeby jak najbardziej poszerzać wachlarz możliwości.

Jeden z aktorów starszego pokolenia powiedział niedawno, że nie można być tak samo dobrym i w teatrze, i w filmie. Miał rację?

- Kiedyś w filmie grało się bardzo teatralnie, a dziś w teatrze gra się filmowo, powściągliwie. Czasy się zmieniają, sposób opowiadania też. Teatr jest coraz bardziej intymny w przekazie. Bardziej nas interesuje to, co wewnętrzne, niż zewnętrze, to niedopowiedziane.

Powiedziałaś, że świadomie rezygnujesz z życia, które gwarantuje łatwą popularność. Robisz to w poczuciu wewnętrznego triumfu?

- W poczuciu triumfu nie, zadowolenia z siebie - tak. Po prostu rezygnuję z tego, co mi nie sprawia przyjemności. Do niedawna bardzo mnie stresowały sesje zdjęciowe, w trakcie potrafiłam popłakać się ze zdenerwowania. Unikałam tego. Teraz nastąpił superprogres, przed obiektywem czuję się w miarę naturalnie. Premiery filmów, których też nie lubię, wiem, że będę musiała polubić, i bardzo chcę, żeby nastąpiło to jak najszybciej. Ale otwarcia butików, pokazy mody, promocje kosmetyków... W ogóle mnie to nie interesuje, więc nie czuję, że coś tracę. Zniżkę na zakupy, zestaw kremów w prezencie? W moich rachunkach wychodzę na plus, jestem spokojniejsza, że nie marnuję czasu. Zresztą na takich imprezach nie wystarczy się pojawić, trzeba jeszcze elegancko wyglądać, a wtedy poziom stresu rośnie.

Przecież dobrze się ubierasz.

- Gdy na zaproszeniu widzę hasło "dress code", od razu wiem, że będę musiała spędzić parę godzin na zastanawianiu się, jak się ubrać. Dla mnie to zmarnowany czas, bo ubieranie się "na hasło" nie wychodzi mi naturalnie.

Zawsze możesz poprosić o pomoc stylistkę.

- Ale to już nie będę ja. Albo ubieram się po swojemu, albo zostaję w domu.

Na naszej sesji zachowywałaś się jak kobieta wyjątkowo świadoma swojego ciała. Inaczej stoisz w długiej sukni, inaczej w swetrze i spodniach.

- Bardzo ciałem pracuję, bardzo je wykorzystuję, wiem, jak bardzo potrafi być elastyczne. Jesteśmy dobrymi kolegami, nawzajem sobie pomagamy. Gdy zakładam elegancką sukienkę ze świadomością, że to na sesję zdjęciową, czyli na chwilę, natychmiast przestaję się garbić, wchodzę w rolę, próbuję pasować do stroju, żeby i on pasował do mnie.

Czy porównania do Cate Blanchett i Tildy Swinton to dla ciebie komplement?

- Absolutnie komplement. Przecież to świetne aktorki. Uwielbiam piękną Cate i androginiczną Tildę. Jestem szczupła, dosyć zgrabna, mam silny charakter i najczęściej muszę to w pracy wykorzystać. Bo w Polsce rzadko buduje się rolę wbrew tzw. warunkom. Często słyszę, że mam arystokratyczną urodę Tildy, chociaż to się raczej kłóci z moim charakterem chłopczycy.

Na zdjęciach tej kłótni nie widać.

- Tego już się nauczyłam. Przed kamerą wchodzę w rolę bohaterki sesji. Na co dzień nie noszę sukienek, więc sam strój zdecydowanie mnie zmienia, zaczynam się "nienaturalnie" ruszać. Buty na wysokich obcasach są mega-niewygodne, ale inaczej ustawiają całą sylwetkę, nawet głowę trzymam jak nie ja. Poruszam się i czuję, dla mnie, nienaturalnie, ale za to fotogenicznie.

Dlaczego akurat tobie Ania Poniewierska zaproponowała, żebyś została twarzą jej pierwszej kolekcji?

- To było prawie pięć lat temu, długo przed serialami. Ania dostrzegła we mnie właśnie to połączenie Tildy Swinton z Cate Blanchett, jej zdaniem mega-szlachetne. Obejrzałam jej projekty, powściągliwe, wyrafinowane, idealnie pasujące do tego, jak ona mnie widzi. Zgodziłam się, choć to był ten czas mojej blokady na sesje. Próbowałam to w sobie przełamać. Dobrze to wspominam, choć pamiętam też psychiczne zmęczenie po całym dniu zdjęć.

Chyba aż tak źle nie było, skoro teraz zostałaś twarzą kolekcji Nenukko.

- Projektantki Nenukko to moje koleżanki. Lubię ich ciuchy, bo są luzackie. Mamy podobny styl, nie tylko ubierania się: jesteśmy wegetariankami, proeko. Lubię wiedzieć, skąd pochodzi to, co noszę i co jem. Sprawia mi satysfakcję to, że znam dziewczyny, które robią rzeczy, które noszę. Anię Poniewierską "założyłabym" na ważne wyjście, gdy muszę być elegancka, w Nenukko chodzę na co dzień. Nie siedzę w modzie aż tak, żeby zastanawiać się, co z czym i kiedy. Bardziej zwracam uwagę, jak coś jest wykonane, gdzie, na materiały...

Jak na osobę, której moda specjalnie nie kręci, to raczej dużo. Przeciętny klient zwraca uwagę na markę, ale w metkę już się raczej nie wczytuje.

- A ja chcę wiedzieć, skąd ta rzecz przyjechała, z czego jest uszyta i najlepiej jeszcze przez kogo. Uwielbiam wszystkie polskie handmade'y, bo przy ich powstawaniu nikt nie został wykorzystany. Wiem, że wspieram kogoś, kto realizuje swój pomysł, praca sprawia mu przyjemność. A mamy tu na miejscu masę zdolnych ludzi.

Od jak dawna jesteś tak świadomą klientką?

- Od kiedy w Polsce pojawiły się targi młodych projektantów, te wszystkie Przetwory i Ściegi Ręczne. Mam w domu maszynę do szycia, od zawsze marzyłam, żeby szyć sama. Choć jak kiedyś uszyłam sobie spodnie na imprezę, jeszcze w liceum, to oczywiście mi pękły w kluczowym momencie i było po imprezie. Od tamtej pory mam lekką blokadę. Mój dziadek był krawcem, moja babcia robiła na drutach, większość czapek zimowych to moja domowa robota. Od dziecka obserwowałam, ile w to trzeba włożyć pracy.

Wegetarianką też pewnie nie zostałaś przez przypadek.

- Na początku drugiego roku studiów definitywnie przestałam jeść mięso. Od dawna dojrzewałam do tej decyzji, ale najpierw musiałam wyjechać z domu, zacząć samodzielne życie. Świadomie nad sobą pracowałam, aż mięso przestało mi smakować, było dla mnie wstrętną padliną. Wychowałam się na "Animalsie", więc zawsze mięso kojarzyło mi się z cierpieniem zwierząt, a nie z dobrym obiadem. Tym bardziej teraz w tych fabrykach mięsa, na sterydach i antybiotykach, to po prostu niezdrowe.

Dlatego angażujesz się w akcje charytatywne, wspierasz schroniska dla zwierząt?

- Bardzo ładnie to brzmi, ale robię mniej, niżbym chciała. Nie chcę udawać, że jestem niesamowicie zaangażowana. Ponad rok temu po raz pierwszy pojechałam do schroniska Na Paluchu, gdzie jest 2500 psów. Wszystko, co wtedy zobaczyłam, jest już we mnie na zawsze. Gdy za oknem jest minus czy plus 30 stopni, wyobrażam sobie, co się tam dzieje. Co chwilę przychodzą mi do głowy pomysły, jak to zmienić. Ale żeby je zrealizować, trzeba się temu poświęcić o wiele bardziej, niż jestem w stanie.

Lubisz siebie?

- Fizycznie na pewno tak, mentalnie też, choć dużo jeszcze mam do przerobienia. Prędzej czy później lepiej polubić siebie, bo tak łatwiej się żyje. Staram się ułatwiać sobie życie, dlatego od jakiegoś czasu lubię siebie, swoją twarz, swoje ciało. Dbam o nie. Mój ojciec jest wuefistą, gdybym nie została aktorką, pewnie pchnąłby mnie na AWF. Lubię sport, bo uruchamia produkcję endorfin, które są mi niezbędne do życia.

Co ćwiczysz?

- Kiedyś bardzo weszłam w tai-chi, choć tylko przez rok, teraz dużo biegam i jeżdżę na rowerze. Musisz zobaczyć spektakl "Nancy. Wywiad", bo tam okazało się, że jestem bardzo wygimnastykowana.

Podobno tańczysz tam bardzo odważnie.

- Z Claude'em [Bardouil] opowiadamy w tańcu historię związku Sida Viciousa z Sex Pistols i Nancy Spungen. To bardzo ostra, emocjonalna i seksualna relacja. Ale z Claude'em pracowaliśmy już wcześniej przy "Końcu" Krzysztofa Warlikowskiego, więc znaliśmy się dobrze i lubiliśmy. W tańcu pracuje się ciałem, trzeba je dobrze znać i trochę być pozbawionym wstydu. Ta seksualność, która widzów może szokować, dla nas była czymś spontanicznym i naturalnym.

Z "Opowieści afrykańskich według Szekspira" Warlikowskiego też najlepiej zapamiętałem scenę twojego tańca. Tym razem nie erotycznego, tylko rozpaczliwego, bo grasz kobietę poniżaną.

- To scena z "Otella" Szekspira. Wątek związku białej kobiety i czarnego mężczyzny, obcego. Odważny i kontrowersyjny wybór kobiety. To była dla mnie szczególna praca i bardzo ważny temat. W życiu osobistym na co dzień walczę z szowinizmem, staram się uzmysławiać ludziom ten nierówny i niesprawiedliwy podział ról, te przestarzałe schematy. Zaczynając od wydawałoby się błahych spraw, jak wygląd. Presja wywierana na nas nie słabnie. Kobieta koniecznie musi być kobieca, nie liczy się wygoda, lecz piękna powierzchowność. Ja tego nie rozumiem i nie czuję. Reakcja znajomych, gdy zakładam sukienkę i buty na obcasach? "Nareszcie" - mówią głosem pełnym uznania. Jeżeli to ma być komplement, to ja dziękuję.

Gdzie jest granica, po przekroczeniu której dbanie o siebie to przesada?

- Jeżeli dbając o powierzchowność, poświęcamy zdrowie, to dla mnie jest przesada. Lubię śledzić, co jest naprawdę zdrowe w codziennym życiu. Np. mam bardzo wysuszoną skórę, jestem wiecznie odwodniona, ale odkąd przestałam używać płynów do kąpieli i balsamów, widzę zdecydowaną poprawę. Odkryłam, że te wszystkie fantastyczne kosmetyki mają składniki, które wysuszają skórę, specjalnie żeby zmusić nas do używania balsamów. Zamiast nich używam naturalnej oliwy.

Przed naszym spotkaniem uprzedziłaś mnie, że dużo nie powiesz, a podczas autoryzacji połowę wyrzucisz. To średnio zachęca do rozmowy.

- W mówieniu o sobie jest coś nienaturalnego, działa autocenzura, zostaje tylko to, co pozytywne. Każde wypowiedziane przeze mnie zdanie po zapisaniu brzmi jakoś idiotycznie. Czytając wywiad, łapię się za głowę, ależ ja jestem głupia, myślę. Nigdy nie mam wrażenia, że dowiedziałam się o sobie czegoś nowego, a już na pewno nic ciekawego. Z opiniami na mój temat jest zupełnie inaczej, bo wtedy odkrywam, jak mnie widzą i jak bardzo różni się to od mojego wyobrażenia o sobie samej.

Kim są ludzie, których opinie chciałabyś poznać?

- Największą wartość ma zdanie najbliższych, tych, którzy mnie znają. Pod warunkiem że nawet nieprzyjemne rzeczy mówią tak, że nie odbierasz ich jak atak, bo wtedy naturalną reakcją jest odrzucenie i zaprzeczenie. Dopiero po jakimś czasie na spokojnie można to przeanalizować, przepracować, wyciągnąć wnioski. Chyba trudno być szczerym w rozmowie z osobą, której praca jest nieustannie oceniana. Do wszystkich recenzji ról dorzucić jeszcze tę z życia. Szczerość to trudna sztuka, czasami całe życie poświęcamy na to, żeby zrozumieć relacje z ludźmi. Zawodowo - to zupełnie inna sprawa. Recenzji prasowych nie czytam. Nie wiem dlaczego, zwyczajnie tego nie potrzebuję.

Masz w takim razie wysoką samoocenę.

- Nie, po prostu ani nie boję się krytyki, ani nie rozumiem, w czym miałaby mi pomóc. To, co mówi reżyser, jest dla mnie najważniejsze, jemu muszę ufać. Zawodowo mam jakąś tam pewność siebie, której nie chcę podważać i wystawiać na próby. A pochlebstw nie potrzebuję.

W jednym z nielicznych wywiadów powiedziałaś, że po serialu "Usta, usta" doszłaś do wniosku, że jednak nie jesteś tak złą aktorką, jak o sobie myślałaś.

- Nie chodzi o to, czy byłam kiepską aktorką, raczej o wpisane w nasz zawód przeświadczenie, że zawsze można być lepszym. Tylko co to dokładnie znaczy? Wkońcu niedoskonałości czynią nas bardziej autentycznymi. A w tym zawodzie liczy się wiarygodność. Brakowało mi akceptacji samej siebie, której przy "Usta, usta" trochę nabrałam. Usłyszałam dużo pozytywnych opinii na temat tej roli, które pojawiły się spontanicznie. Sama nikogo o zdanie nie pytałam, mogę więc przypuszczać, że recenzje były uczciwe i szczere. Akurat w czasie kręcenia "Usta, usta" wszystko się zsynchronizowało, i życiowo, i zawodowo. Wcześniej ciągle się szamotałam, zastanawiałam, czy nie lepiej zmienić zawód, chociaż nic innego robić nie potrafię. Tego typu wątpliwości właśnie wtedy się skończyły.

Do zdawania egzaminów do akademii teatralnej namówiła cię starsza siostra, też aktorka. Co takiego wiedziała o tobie, czego sama nie byłaś świadoma?

- Moja mama chciała być aktorką, zawsze zabierała mnie z siostrą do teatru studenckiego, w którym pracowała. Od dziecka też jeździłam na konkursy recytatorskie, które bardzo często wygrywałam, więc to też dało mi pewnie do myślenia. Ale ponieważ jestem meganiezdecydowana i niesamodzielna w podejmowaniu decyzji, swego czasu wolałam pójść na łatwiznę. Trafiłam do liceum ekonomicznego, bo tam pracowali moi rodzice, wiedziałam, że będzie mi łatwiej. To było wielkie nieporozumienie, ale może właśnie tego potrzebowałam, żeby się przekonać, co chcę robić.

Tylko że po maturze znowu ujawnił się brak zdecydowania. I wtedy siostra pchnęła mnie tam, gdzie mnie intuicyjnie ciągnęło, ale nie było mnie stać na zdecydowaną odpowiedź. Do niedawna negowałam ten wybór, nie potrafiłam powiedzieć prostego zdania: "Tak, jestem aktorką". Teraz już wiem, że nie chcę robić nic innego. Nie szukam alternatywy, nie podważam decyzji. Zaakceptowałam, kim jestem, i poczułam ulgę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji