Trzeci Makbet
W roku 1948 w gdańskiej hali sportowej, jako jedynym zapewne podówczas budynku mogącym przyjąć pod swój dach zespół artystyczny oraz publiczność, wystawiono pod kierownictwem muzycznym Romana Kuklewicza "Zamek na Czorsztynie" Karola Kurpińskiego. Wcześniej znacznie, bo we wrześniu 1945, zainaugurowała swą działalność filharmonia Bałtycka; że zaś następnie połączyła się ona z Operą w jeden instytucjonalny organizm, przeto już przed trzema laty obchodzono 40-lecie istnienia tej instytucji, wydając z tej okazji piękną, obszerną i pełną interesujących wiadomości księgę pamiątkową. Niemniej, jeśli ktoś chciałby mówić o 40-leciu powojennego życia operowego na polskim Wybrzeżu, to niewątpliwie przypadło ono właśnie teraz - jesienią 1988 roku. Nie urządzono już w związku z tą rocznicą żadnej okolicznościowej fety, natomiast zaznaczyła się ona ważkim wydarzeniem artystycznym, jakim było wystawienie na scenie Opery Bałtyckiej "Makbeta" Giuseppe Verdiego, przygotowane dla uczczenia 175-lecia urodzin wielkiego włoskiego kompozytora. A dlaczego w tytule Trzeci "Makbet"? Dlatego mianowicie, iż jest to właśnie trzecia, po Wrocławiu i Warszawie, inscenizacja tej opery Verdiego bardzo rzadko grywanej na polskiej scenie. Trzecia oczywiście w powojennych dziejach naszego teatru operowego; po raz pierwszy bowiem wystawiono "Makbeta" w Warszawie już w styczniu 1849 roku - w niecałe dwa lata po florenckiej prapremierze. Tak to prędko docierały do nas niegdyś najświeższe operowe nowości...
Dajmy jednak spokój dygresjom, skoro mówić mamy o gdańskim przedstawieniu "Makbeta". Zaleca się zaś ono, mówiąc dawnym stylem, trzema przede wszystkim walorami. Pierwszy z nich (kolejność może nietypowa, ale ma ona w tym przypadku swoje uzasadnienie), to kapitalna oprawa scenograficzna Mariana Kołodzieja, wprowadzająca od razu widza w posępny, przygniatający i pełen grozy klimat całej sztuki, a przy tym bardzo pomysłowo zaprojektowana w taki sposób, aby pozwalała na konieczną w tym dziele częstą i szybką zmianę obrazów w warunkach teatru nie posiadającego przecież sceny obrotowej. Drugi, to bardzo sprawne, precyzyjne i dynamiczne prowadzenie opery przy pulpicie dyrygenckim przez Janusza Przybylskiego (zwłaszcza w potężnych zbiorowych scenach na zakończenie pierwszego i ostatniego aktu). Trzeci wreszcie, to znakomite wykonanie tytułowej partii przez Floriana Skulskiego, który zarazem stworzył bardzo dobrą, wyrazistą i przekonującą postać sceniczną. To z pewnością jeden z najwybitniejszych dziś naszych śpiewaków (choć nie zaskarbił sobie jak dotąd odpowiedniej sławy) a przy tym jeden z nielicznych, nie tylko w Polsce, barytonów dramatycznych w rzeczywistym tego określenia znaczeniu; potwierdził to na premierze "Makbeta", chociaż nie był tego wieczoru w najlepszej swojej formie - być może po prostu zmęczony po- niedawnym zagranicznym tournee całego teatru i forsownych próbach (przedstawienie "Makbeta" przygotowywano ponoć w bardzo krótkim czasie, właśnie po owym tournee).
Te zalety oznaczają już bardzo dużo i jeżeli dodamy tu jeszcze świetnie śpiewające chóry, którym w "Makbecie" akurat powierzył kompozytor ważką i szeroko rozbudowaną rolę (w szczególności chór męski, jakością dykcji zwłaszcza nad żeńskim wyraźnie górujący), to zupełnie wystarczy, aby można było mówić o sukcesie całego przedstawienia. Pozostawiło ono jednak także trochę niedosytu. Rzecz mianowicie w tym, iż sam Verdi, tworząc "Makbeta", za główny motor dramatu uważał (w ślad zresztą za Szekspirowską tragedią) nie prostolinijnego i prawego tytułowego bohatera, ale jego małżonkę - zimną i wyrachowaną, nieposkromioną w swych ambicjach oraz żądzy władzy, a siłą charakteru wyraźnie górującą nad swym partnerem Lady Makbet. Tymczasem Barbara Sanejko jest na pewno bardzo dobrą śpiewaczką, lecz nie posiada mocnej, wyrazistej osobowości, potrzebnej do przekonującego kreowania tej roli. Także jej głos - duży i giętki, ale w charakterze swym sopran raczej liryczny - swobodnie pokonywał licznie spiętrzone techniczne trudności partii Lady Makbet, brzmienie, miał jednak zbyt "słodkie" i nie dość zróżnicowane, by należycie oddać jej dramatyczny charakter. Stąd dwie pierwsze arie (Vieni, t`affretta i La luce langue) były trochę pozbawione wyrazu a najlepiej wypadła wielka scena w śnie lunatycznym, włącznie z pewnie wziętym wysokim "des" w zakończeniu.
Także i Marek Kalisz, ładnym skądinąd obdarzony głosem, nie ze wszystkim spełnić mógł wymagania niewielkiej, lecz pełnej dramatycznego wyrazu partii Makdufa. Dobrym natomiast odtwórcą partii Banka okazał się Kazimierz Sergiel. Reżyserujący przedstawienie "Makbeta" fiński gość Kari Vilenius dał pokaz sprawnego rzemiosła i ładnie rozwiązał większość scen zbiorowych. Niektóre wszakże jego pomysły mogły budzić co najmniej wątpliwości, jak na przykład król Dunkan błogosławiący zebranych niczym biskup i to... mieczem, scena zbójców humorystyczna raczej niż groźna, rezygnacja z wprowadzenia ducha Banka w scenie uczty, co osłabia dramatyczną wymowę tego epizodu, wreszcie Makbet przystrojony w czerwony obrus podczas drugiego spotkania z wiedźmami. Nie jest więc przedstawienie "Makbeta" wolne od pewnych skaz i mankamentów. Niemniej wprowadzenie na scenę Opery Bałtyckiej tej pięknej a bardzo rzadko grywanej i niełatwej do wystawienia opery Verdiego (na tle obecnej praktyki większości naszych teatrów warto nadmienić z uznaniem, że przygotowano ją w języku polskim), będące aktem dużej odwagi, stało się bez wątpienia ważkim wydarzeniem, w działalności tego teatru i - w ostatecznym rozrachunku, jak się już rzekło - uwieńczone zostało sukcesem.