Makbet na Wybrzeżu
Szekspirowskie dramaty w operowej szacie - to temat, któremu można by zapewne poświęcić studium, albo i całą naukową rozprawę; tak obszerny bowiem jest rejestr operowych dzieł, opartych na tle sztuk genialnego stratfordczyka.
Dość powiedzieć, że znamy ponad dwadzieścia oper, którym za kanwę libretta posłużyła nieśmiertelna tragedia "Romeo i Julia"; istnieje kilka operowych "Hamletów" oraz "Otellów", sięgano także po inne dramaty. Ranga tych oper jest oczywiście bardzo rozmaita; są jednak wśród nich i dzieła wielkiej miary, a prym wiedzie tu z pewnością Giuseppe Verdi, którego dwa ostatnie dzieła - "Otello" i "Falstaff" - należą do prawdziwych klejnotów operowej literatury.
Rzadziej z pewnością przypominano sobie o wcześniejszej znacznie, pierwszej "szekspirowskiej" próbie 35-letniego Verdiego, a mianowicie o "Makbecie", którego wybitne walory np dostrzegła od razu bystra dyrekcja Opery Warszawskiej, wprowadzając go na tę scenę już w 1849 roku, w niespełna dwa lata po florenckiej prapremierze. Potem jednakże na długo zapadła cisza wokół tego dzieła: na światowych scenach pojawiało się jedynie "od wielkiego dzwonu", a u nas
ujrzano je dopiero w latach sześćdziesiątych (bieżącego już oczywiście stulecia) we Wrocławiu, po czym musiało minąć około lat dwudziesta, zanim weszło ono z kolei na scenę warszawskiego Teatru Wielkiego. Na następną inscenizację nie trzeba było już czekać tak długo: niedawno właśnie wystawiła "Makbeta" Opera Bałtycka w Gdańsku.
Dlaczego teatry tak stroniły - i poza wyjątkami stronią właściwie nadal - od tej właśnie opery Verdiego? Zalet jej przecież nie brak; tworzywo muzyczne interesujące i, jak na czas powstania, w niejednym momencie bardzo nowoczesne (zwłaszcza w opracowanej przez kompozytora późniejszej znacznie zmodyfikowanej wersji), forma znakomicie skonstruowana, akcja dramatyczna - wiadomo. A więc? Czy w grę wchodzi temat - ponury i pozbawiony typowego dla ogromnej wiekszości oper wątku miłosnego, czy też po prostu trudności obsadowe i inscenizacyjne?
Jakkolwiek się te sprawy mają, faktem pozostaje niewątpliwym, iż każde wystawienie "Makbeta" Verdiego - o ile nie okaże się przedsięwzięciem całkowicie chybionym - staje się frapującym wydarzeniem zarówno dla miłośników opery, jak i dla samych artystów-wykonawców.
Tak też było i w Gdańsku, gdzie premierowe przedstawienie "Makbeta" pozostawiło bez wątpienia mocne wrażenie. Główne jego atuty, to wspaniała oprawa scenograficzna Mariana Kołodzieja (pomysłowo przy tym dostosowana do trudnych warunków Opery Bałtyckiej, która m.in. nie posiada obrotowej sceny), oraz świetne wykonanie tytułowej partii przez Floriana Skulskiego. To z pewnością jeden z najznakomitszych naszych śpiewaków-barytonów i aż dziwne, że nie zyskał dotąd takiego rozgłosu, na jaki niewątpliwie zasługuje.
Bardzo dobrze spisywały się chóry i orkiestra pod sprawną batutą Janusza Przybylskiego. Zabrakło natomiast mocnego, wyrazistego charakteru wykonawczyni kreującej złowrogą postać Lady Makbet; odtwarzająca tę partię Barbara Sanejko śpiewała ładnie i swobodnie pokonywała jej rozliczne trudności - tylko, że to w tym przypadku za mało. Reżyserujący gościnnie operę Verdiego fiński artysta Kari Vilenius dał pokaz dobrego rzemiosła i miał kilka ciekawych pomysłów, jednak nie ze wszystkimi jego rozwiązaniami poszczególnych scenicznych sytuacji można w pełni się zgodzić.
Tym niemniej zalety przeważają z pewnością nad mankamentami i jak się już rzekło, gdańskie przedstawienie "Makbeta" jest na pewno ciekawym wydarzeniem w naszym życiu operowym.