Artykuły

Kłamać nie umiem

Ojciec pracował w Teatrze Narodowym i przez rok froterowałem tam korytarze, zakradałem się na balkon w czasie prób. Podglądałem przy pracy największych reżyserów, widziałem, jak Swinarski robił "Łaźnię", swoją ostatnią sztukę, której nie ukończył, bo zginął w katastrofie lotniczej. Jakich aktorów ja się tam naoglądałem, Boże jedyny! - opowiada PIOTR MACHALICA.

Poznał mroki depresji, z alkoholem jest, jak mówi, "za pan brat". Po długim i bolesnym rozwodzie zaliczył krach finansowy. Jego kolejny związek kipiał od namiętności. Ale Piotr Machalica sam przyznaje, że nie znosi "letniego" życia.

Panie Piotrze, w jakim miejscu życia Pan jest teraz, co Pan o sobie myśli? - -- Ciężko mi o tym mówić poważnie, więc będę sobie dworował. Myślę, że jestem pod koniec. Drugich 60 lat nie uciągnę. - Medycyna robi, co może.

Pod tym względem medycyna mnie nie interesuje. Najwyżej do dentysty zajrzę. A jak z sercem?

- Dobrze. Nie zastanawiam się, w jakim miejscu jestem, ale zauważam, że świat przyśpieszył. Pomyślałem więc, że muszę selekcjonować, co mnie zajmuje w życiu, a co nie. Nie jest to proste, bo musiałbym telewizor wyrzucić przez okno. A nie umiem tak go ustawić, żebym miał tylko moje ulubione kanały sportowe i żadnych wiadomości, żadnych TVN24. Media mnie wkur... polityka mnie wkur... Ja już nie chcę dać się wkręcać w to jedno wielkie g... Nie chcę już nikogo słuchać.

Co jeszcze eliminuje Pan z życia?

- Od wielu lat, ale z mizernym skutkiem, próbuję wyeliminować z życia błędne decyzje. Arthur Miller napisał, że człowiek podejmuje decyzje, a kiedy już się okaże, co z tej decyzji wynikło, jest za późno. Więc staram się, ale to mi się nie udaje. Musiałbym chyba w Bieszczady wyjechać, zamieszkać w chatce, kozę hodować i w ogóle nie kontaktować się ze światem.

Jakie błędy Pan popełnił w życiu?

- Takie, które mi załatwiły życie na parę lat. Zamiast żyć, musiałem harować. Dotyczy to finansowych historii, które mam już za sobą.

Nazywając rzecz po imieniu, spłacił Pan długi, którymi zakończyło się Pana małżeństwo?

- Dokładnie tak.

Gratulacje. To chyba ulga?

- No oczywiście, że tak. Zajęło mi to parę ładnych lat. Teraz mam własne długi, jak każdy. Spłacam mieszkanie. Nawet przez Euro - bo od stycznia jest mniej koncertów, występów - straciłem płynność finansową. Ale nie spędza mi to snu z powiek, już dogadałem się z bankiem na rozłożenie spłaty odsetek. A wracając do mylnych wyborów, dotyczą one też kobiet. Ale o tym chyba już nie wypada mi mówić, bo jestem starym zgredem. Ten temat, jak mówił kiedyś słynny producent Wiktor Kubiak, mam wyzerowany.

Chwileczkę, siedzimy w kawiarnianym ogródku, chodnikiem przechodzą piękne kobiety. Pan nie zwraca na nie uwagi?

- Bardzo zwracam.

I co?

- No właśnie nic...

A uczucia, miłości Panu nie brak?

- Wie pan, to już nie to samo, te uczucia dziś są inne, niż wyglądały 30 czy 40 lat temu. Trudno o tamte fascynacje. A jeszcze dochodził seks. Fizjologia też się w nas zmienia. Ale przecież uwielbiam siąść z młodą kobietą, albo trochę starszą, i sobie pogadać. Kobiety są mądre, o wiele mądrzejsze od facetów.

I to zaspokaja Pana potrzebę bycia z kobietą?

- Teraz mam inne potrzeby. Trwa we mnie proces oswajania samotności. Nie da rady od niej uciec. Trzeba się z nią zakolegować. Po prostu. Jestem singlem od siedmiu lat. Na początku była katastrofa. Nie potrafiłem sobie poradzić z tym, że wracam do domu, nikt na mnie nie czeka. Albo siedzę w domu i nie czekam na nikogo. Na szczęście miałem dużo roboty, to mi jakoś to osamotnienie "zamuliło". I tak po siedmiu latach właściwie dobrze mi z tym. Jakiś czas temu kupiłem mieszkanie i sam je zrobiłem. Zaprosiłem moją bliską znajomą, obejrzała je. "Ty tu nie wpuścisz żadnej kobiety", stwierdziła. I to jest absolutnie trafione w dziesiątkę. Jestem pieprzonym pedantem. A z biegiem lat mi się pogarsza. Wiec chciałbym być mile zaskoczony, ale nie wierzę, że w moim życiu jeszcze znajdzie się miejsce dla kobiety.

A z Edytą Olszówką się Pan spotyka?

- Tak, wczoraj byliśmy na obiedzie. My się bardzo kolegujemy. Z moją byłą żoną się nie przyjaźnię, co pewnie jest trudne dla moich dzieci, ale tu się nic nie da zrobić.

Inie ma szansy na przebaczenie?

- Ja przebaczyłem, a przynajmniej zrozumiałem. Czy ona mi przebaczyła? Nie wiem i nie zajmuje mnie to. Naszą historię wpisuję w ryzyko życia. Widocznie przez moją nieuważność, moje luzackie podejście do życia dałem się wsadzić na minę. Gdyby mężowie uważnie czytali umowy, które im żony podsuwają, wtedy nikt nie miałby problemów. Kiedy otrzymałem awizo i zobaczyłem, ile bank ode mnie chce, myślałem, że dostanę zawału. A jeszcze tego dnia wieczorem grałem dla III programu Polskiego Radia koncert z piosenkami Brassensa i Okudżawy, z którego miała być płyta. Szaleństwo. Teraz mogę się z tego śmiać... Najgorsze, co może być między ludźmi, to kiedy przestają ze sobą rozmawiać. A jeszcze moja żona żyła w mniemaniu, że musi coś przede mną ukrywać. Wyjechałem na wakacje, a ona mnie "wyprowadziła" z sypialni. Powiedziałem, że nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. I rozwodziliśmy się pięć lat, odbyło się siedemnaście rozpraw. Do dziś nie utrzymujemy kontaktów. Gdy urodził się wnuk, wysłałem jej esemesa z gratulacjami, że została babcią. Odpisała mi, że gratuluje mi zostania dziadkiem. A poza tym przebaczenie to duże słowo. Kim ja jestem, żebym przebaczał? Po prostu zrozumiałem, przetrawiłem. Nigdy nie jest tak, że jedna strona daje ciała.

A może te doświadczenia spowodowały, że Pan boi się życia z kobietą?

- Kiedyś u Grzegorza Miecugowa w programie "Inny punkt widzenia" powiedziałem, że niczego się nie boję, co jest nieprawdą. Bardzo chciałbym być w mądrym związku. W takim, w którym eliminujemy wszystko, co jest toksyną, co uprzykrza życie nam i drugiej osobie. To jest potwornie trudne, bo większość związków jest toksyczna. Więc ta druga osoba też powinna wykonać pracę, żeby mnie nie zamęczyć, bo już na to nie mam ani energii, ani sił. Mnie to nie rajcuje, że mam kłócić się o to, kto ma kupić mleko. Oczywiście upraszczam. Przypuszczam, że jak się dwie odpowiednie dusze spotkają, to można to tak urządzić. Znam kilka fajnych małżeństw, którym się to udaje. Ale one wykonały i cały czas wykonują robotę nad swoim związkiem. I to pewnie już nie jest szalona miłość, ale, czy ja wiem, taka... magia drugiego człowieka.

W częstochowskim teatrze gra Pan muzyczny spektakl "Tacy duzi chłopcy". Pan się utożsamia z tym określeniem?

- Ależ oczywiście. Mało tego, że uważam się za dużego chłopca, odkryłem jeszcze w sobie duszę rock-mana, bigbitowca. Na koncercie "Częstochowa śpiewa Muńka" zaśpiewałem jego piosenkę. Z rockowym składem. I zupełnie oszalałem.

Uważa się Pan za niedojrzałego?

A pan się uważa za dorosłego i dojrzałego?

- Tu mnie Pan przyszpilł! Mogę powiedzieć, że posiadam wiedzę dorosłego mężczyzny. Ale jaka to wiedza? Tak długo, jak mi się uda w sobie hołubić chłopca, który chce się jeszcze bawić w życie, będę szczęśliwy.

Patrzy Pan w lustro i widzi ojca?

- Mam tak. Jedno, co mnie zadziwia, to że od momentu śmierci ani razu mi się nie przyśnił. A przecież dwa jego ostatnie lata to czas, gdy najbardziej intensywnie przebywaliśmy ze sobą. Graliśmy wtedy razem w Poznaniu w sztuce Arthura Millera "Cena", mieszkaliśmy w motelu pod miastem. Nagadaliśmy się wtedy i naopowiadaliśmy sobie o wszystkim: o życiu, o zawodzie, o sobie. Fantastyczny czas.

Był ważnym człowiekiem dla Pana?

- Niezwykle ważnym. Ta ważność była jeszcze zwielokrotniona przez to, że w zasadzie w naszym dzieciństwie go nie było. Wtedy aktorzy nie angażowali się do teatru na 20 lat, tylko migrowali po Polsce. Za reżyserem, dyrektorem, żeby grać. I myśmy się tak właśnie bujali z nim, aż wylądowaliśmy w Zielonej Górze, gdzie musieliśmy z braćmi pójść do szkoły. I on wtedy jakby zniknął. Rzadko się pojawiał. W zasadzie od mojego urodzenia nie układało się między moimi rodzicami. Do końca pozostali w dobrych relacjach, ale związku już nie było. Rozwód wzięli w 1969 roku. Sąd przydzielił opiekę nad moimi braćmi bliźniakami mamie, a ja trafiłem z ojcem do Warszawy. Przyjechałem, sam nie wiem, po co. -

Dlaczego?

- Ojciec uparł się, że mnie tu weźmie, ale faktycznie nie znalazł dla mnie ani miejsca, ani czasu. Po roku mieszkania z nim i jego dziewczyną poprosiłem, żeby mi wynajął pokój na mieście. Miałem wtedy 16 lat. No i przewinąłem się tak przez kilka mieszkań. Od Anina po Żoliborz. Do studiów mieszkałem przy placu Komuny Paryskiej w pokoiku, do którego wejście prowadziło z korytarza, była tam tylko umywalka z zimną wodą. Kibel - na podwórku. Ale jestem wdzięczny ojcu, bo Bóg wie, co bym dzisiaj robił, gdyby mnie nie ściągnął do Warszawy.

Był Pan zbuntowanym chłopakiem?

- Nie byłem zbuntowany, tylko dobijało mnie, że ta szkoła w ogóle mnie nie zajmuje. Język polski, romantycy mnie interesowali i z tym dawałem sobie radę. Ale matematyka, fizyka, chemia... Przecież - mówiłem wtedy - do niczego mi się to nie przyda. To było debilne myślenie, bo po prostu każdy musi przez to przejść. Potem, mając już własne dzieci, miałem trudności, żeby egzekwować od nich dobre oceny. Jak dostaliśmy wiadomość, że Franka albo zatrzymają na drugi rok, albo musi zmienić szkołę, to moja żona wpadła w histerię. A ja mówię: "Zaraz, chwila, to jego życie". Znalazłem mu prywatne liceum, które skończył jak trzeba i zdał na studia.

Pan uczył się wieczorowo?

- Tak, nie chciałem chodzić do dziennego liceum. Ale musiałem znaleźć jakąś robotę. Ojciec pracował w Teatrze Narodowym i przez rok froterowałem tam korytarze. Proszę pana, takich doświadczeń zawodowych to już nigdy później nie miałem! Oczywiście nie froterowałem, bo mnie to nie obchodziło, tylko zakradałem się na balkon w czasie prób. Podglądałem przy pracy największych reżyserów, widziałem, jak Swinarski robił "Łaźnię", swoją ostatnią sztukę, której nie ukończył, bo zginął w katastrofie lotniczej. Jakich aktorów ja się tam naoglądałem, Boże jedyny!

A skąd pomysł, żeby pracować w izbie wytrzeźwień?

- Szukałem pracy, znajoma powiedziała, że potrzebują kogoś na portiernię. Przez dwa miesiące przychodziłem do roboty rano, jak wszyscy klienci wychodzili. Potem coś mi odbiło, poszedłem do dyrektora i powiedziałem, że chcę pracować wyłącznie nocą.

Życie chciał Pan poznać?

- To może śmiesznie brzmi, ale zawsze wkurzało mnie, jak było letnio. Do dzisiaj tak mam, że nie lubię brać udziału w przedsięwzięciach, w których nie ma energii. Tam się pracowało co drugą noc. Pomyślałem: Świetnie, będę miał dla siebie cale dni wolne. Jednak to był koszmar. I wcale nie chodziło o klientów, tylko o personel. Wylądowali tam jacyś wykolejeńcy. Byłem parę razy świadkiem, jak sanitariusz bez powodu uderzył narąbanego kolesia. Po prostu lutnął mu w twarz. Inny urwał klientowi jaja. Masakra. Ale pijani faceci też bywali groźni. Parę razy oberwałem na sali od nieprzypiętych pasami kolesi. Choć, prawdę mówiąc, kobiety okazały się o wiele gorsze. Od jednej dostałem kopa w jajca.

Coś jak ze świata Edwarda Stachury, którego wiersze Pan śpiewa.

- Uwielbiam to śpiewać, uwielbiam! Z jego twórczości można wywnioskować, że kochał życie, ale z drugiej strony nie był z tym życiem ani ze sobą pogodzony. Wie pan, jak skończył? -

Pociąg?

- Nie. Wtedy stracił prawą dłoń. Gdy się zabijał, to się upił, nażarł prochów, założył pętlę na szyję i tak siadł na krześle, że gdy podciął sobie żyły i stracił przytomność, krzesło wysunęło się spod niego i zawisł na sznurze.

Cóż za fantazja i precyzja przedsięwzięcia. Pan miewa myśli samobójcze?

- Któż ich nie ma. W młodości, gdy mnie rzuciła dziewczyna... A może ja ją? Blisko tego byłem w okresie, kiedy nagle z człowieka radosnego, pogodnego popadłem w jakąś straszną czarną dupę. Czułem się potwornie, to się przełożyło na moje życie rodzinne i zawodowe. I naprawdę ciężko pracowałem, żeby się z tego wyciągnąć.

Kiedy to Pana spotkało? Dokładnie to pamiętam, był początek lat 90. zeszłego stulecia. Wszystko wydawało się wspaniałe. Miałem od groma pracy, zaczęliśmy budować z żoną dom pod Warszawą. I gdy tylko tam się wprowadziliśmy, zaczął się zjazd w dół. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale to było nieprzyjemne. -

Wygląda na depresję.

- Być może to, co mnie dopadło, to depresja. Guzik się na tym znam. Na konferencji jakiegoś koncernu farmaceutycznego poświęconej leczeniu depresji zapytałem fachowca, jak rozróżnić długotrwały spadek samopoczucia od choroby. Nie uzyskałem odpowiedzi. Wydawało mi się, że mogę sobie pomóc alkoholem, że tak poprawię sobie nastrój. Ale to gówno prawda. Jest jeszcze gorzej. Dlatego też nie wziąłem się za leki. To świństwo tak samo uzależnia. Sam sobie pomogłem.

A co konkretnie można zrobić?

- Pierwsze, co zrobiłem, to przyjąłem ten stan. Przestało mnie skręcać, że życie jest koszmarem, a ja z niczym sobie nie radzę. Otóż nie, przecież sobie radziłem. Nie medytuję, ale wyciszyłem się. Liczba ludzi, jaka przewija się przez życie aktora, który intensywnie uprawia zawód, jest straszna. Cena grania też jest spora. Gdy wracam do domu z Och-teatru, gdzie gram w spektaklu "Koza, albo kim jest Sylwia?", muszę usiąść, pozwolić, aby napięcie i energia mi z mózgownicy wyszły. Spektakl wbrew pozorom nie jest o seksie z kozą, tylko o samotności, o niezrozumieniu, o czymś, co nas dopada, a na co nie jesteśmy przygotowani. Więc dbam, żeby wyciszyć emocje i umysł. I dzięki Bogu od czterech lat ten stan znużenia, przygnębienia trzyma się ode mnie z daleka.

A alkohol?

- Proszę pana, z alkoholem to ja zawsze byłem za pan brat. I nie kontynuowałbym tego tematu. Dowiedziałem się od terapeutki, którą przypadkowo spotkałem, że w pewnym wieku, gdy człowiek ma wieloletni trening, próba totalnego odstawienia może się źle skończyć. Podobnie jest z fajkami. Odstawienie może być szokiem dla organizmu, więc zalecają, żeby ograniczać, nie odstawiać.

I co, ogranicza Pan?

- Nie mówię, że nie piję. Miałem parę wpadek, jak ta w zeszłym roku, kiedy poproszono mnie, żebym wysiadł z samolotu. I być może komuś, kto lubi moje aktorstwo, zrobiło się przykro, że dałem taką plamę. Ale to tylko drobny incydent, tyle że szmatławce to rozdmuchały.

Są sytuacje, gdy alkohol przejmuje nad Panem kontrolę?

- Nie. Ale tak powstają anegdoty. Przecież jak siadamy z kolegami i zaczynamy wspominać, to nie ma jednej anegdoty, która nie wiązałaby się z alkoholem.

Wychodzi Pan pijany na scenę?

- Zdarzało mi się, ale też tylko incydentalnie. Gramy sztukę "Do dna", do której songi napisała Osiecka. W pierwszym akcie siedzi trzech facetów i się upija. A w drugim trzy kobiety. No i pomyślałem, że napiję się naprawdę.

Żeby się lepiej wcielić w rolę?

- To idiotyzm. Pewien wybitny reżyser amerykański powiedział, że pijany aktor nigdy dobrze nie zagra pijanego. I miał rację.

W młodości chciał Pan być księdzem. A potem zagrał księdza w serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Nawet nagrodę Pan dostał.

- Mama nas wychowała religijnie. Należałem do Koła Żywego Różańca, co wieczór musiałem odmawiać zdrowaśki, a w niedzielę odbywały się spotkania, na których ksiądz nam opowiadał różne mecyje. I gdzieś o tym nieopatrznie chlapnąłem. Bo jak mam być szczery, siła mojego aktorstwa polega na tym, że nie umiem kłamać.

To co z Pana za aktor?

- Nie ma gorszej męki niż kłamiący aktor. Tego się nie da znieść po prostu. A księdzem nie zostałem, bo mnie w tamtym czasie za bardzo fascynowały kobiety. Pomyślałem więc, że nijak tego nie pogodzę, że nie będę dobrym kapłanem.

Teraz mógłby Pan zostać, skoro i tak żyje Pan w celibacie.

- No tak, ale świat tak się zmienił, wszystko się zdewaluowało. Ja nie praktykuję od wielu lat. Oczywiście gadam z Bogiem, siłą sprawczą - nazwijmy to, jak chcemy. Ale być księdzem? W dzisiejszym świecie? Nie, to kiepska rola.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji