Artykuły

"Makbet" znów w Warszawie

Znów... to znaczy po 136 latach od warszawskiej premiery tej, dziesiątej z kolei opery Verdiego. Zwróćmy uwagę na wymowę dat: w 1847 r. prapremiera we Florencji, a już w niespełna dwa lata premiera w Teatrze Wielkim w Warszawie, i to w tłumaczeniu polskim.

"Makbet"' był pierwszą operą zapowiadającą nowy styl Verdiego, a zarazem pierwszym ucieleśnieniem jego szekspirowskich tęsknot. Od wczesnej młodości czytywał Szekspira w dobrych włoskich tłumaczeniach. Wyczuwał w nim poetę i głębokiego znawcę duszy ludzkiej, a przede wszystkim człowieka teatru. Szekspir był mu bliski i stawał się coraz bliższy w miarę jak i sam Verdi stawał się w coraz większym stopniu człowiekiem teatru.

W tej ponurej tragedii niepohamowanej żądzy władzy wysuwają się na czoło bohater tytułowy i jego nie znająca skrupułów małżonka, reszta sprowadzona jest do roli tła. I tutaj przemówiły do Verdiego przede wszystkim teatralne walory dramatu. Mniej troszczył się o poetycką poprawność libretta, które dość nieudolnie zmajstrował oddany mu wprost niewolniczo przyszły twórca librett "Rigoletta" i "Traviaty",

Francesco Maria Piave.

Premierowa publiezność florencka przyjęła "Makbeta" życzliwie, lecz jakby z pewnym zaskoczeniem. Nic dziwnego, "Makbet" Verdiego był w czasach opery włoskiej kolejnym punktem zwrotnym w kierunku pogłębienia jej dramatycznego ujęcia. Podkreślenie znaczenia przedtem raczej schematycznie traktowanych recytatywów, kształtowanie formy w ścisłej zależności od wymogów dramatu, uwypuklenie roli orkiestry w kluczowych momentach akcji - wszystko to dla ówczesnej włoskiej publiczności było zaskakujące, a nawet niepokojąco nowe.

Gdy w 1865 r. przed wystawieniem "Makbeta" w Theatre Lyrique w Paryżu Verdi zdecydował się dokonać daleko idącej rewizji libretta Piavego, dodać kilka fragmentów muzycznych, ta tzw. nowa wersja opery uzyskała względny sukces.

Mimo to, jak wskazuje rosnąca wciąż liczba wykonań i nagrań, W "Makbet" Verdiego - ta opera bez miłości - uzyskuje wreszcie należną jej rangę.

Nasz stołeczny Teatr Wielki w obecnej inscenizacji i reżyserii Marka Grzesińskiego i pod kierownictwem muzycznym Andrzeja Straszyńskiego raz jeszcze udowodnił, że nie szczędzi wielostronnych wysiłków dla nadania całości frapującego kształtu. Główny wysiłek realizatora poszedł w kierunku rozbudowy elementu fantastyki. Czarownice nie wychylają się z mroku, lecz na kształt desantu powietrznego (pod wnikliwą kontrolą BHP) opadają z nieba. Z fantastyką kontrastuje dość nieoczekiwanie realizm scen spływających krwią: po pochylni opada w kierunku widowni łoże z zasztyletowanym przez Makbeta królem Duncanem. Gdy wreszcie sam Makbet zginie w walce z ręki mściciela, ten ciosem miecza ucina mu głowę i w triumfalnie wznosi ją w górę.

Krystyna Szostek-Radkowa była wręcz wspaniała w dopisanej na paryską okazję dramatycznej arii "La luce langue". W sławnej scenie "w śnie lunatycznym" utrudniło jej zadanie powierzanie tej partii mezzosopranom, mimo że Verdi przeznaczył ją dla sopranów. Jerzy Artysz w roli tytułowej bardziej przekonywał w momentach liryzujących niż w dramatycznych wymagających natężenia siły głosu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji