Artykuły

"Lilla Weneda" czyli Polacy

Szum wiatru, poświst ostrej zawiei i wyłaniające się z owego poszumu strzępy słów monologu Kordiana rozpoczynają - jeszcze przed podniesieniem kurtyny - nową krakowską inscenizację "Lilli Wenedy". Wycie wiatru stanowi przerywnik w całym przedstawieniu, oddzielając - zamiast ściemniania świateł - poszczególne sceny. Reżyser Krystyna Skuszanka w swych zamieszczonych w teatralnym programie przypisach do inscenizacji każe wierzyć, że jest to wiatr listopadowy, wiatr miesiąca-polskiego symbolu.

Ta sugestia jest zarazem najwymowniejszym komentarzem do całego spektaklu. Bo poprzez "Lillę Wenedę" Skuszanka napisała swoją "rzecz listopadową". Znamy jej urzeczenie przed laty bryllowskim dramatem o Polsce pod tym właśnie tytułem; w jego przejmującej wrocławskiej prapremierze inscenizatorka przekazała wiele indywidualnego zgodnego zresztą z intencjami autora - widzenia spraw ojczystych. Bryll-poeta napisał swój rozrachunkowy dramat o Polakach, posługując się własnym poetyckim piórem, zręcznie parafrazującym utwory wieszczów - w szerszym zresztą znacznie pojęciu niż wielka ich trójca. Skuszanka-reżyser stworzyła sceniczną wizję "Lilli Wenedy" jako swoją "rzecz listopadową", posługując się wyłącznie - Słowackim. W oparciu o jego poetyckie i dramatyczne utwory z "Lillą" jako naczelnym motywem, kanwą całego - jeśli można tak określić - scenariusza, skomponowała niejako nowy dramat. (Jakże pasjonująca dla oceny tej "kompozycji" jest analiza zamieszczonych w programie dokładnych relacji ze skreśleń dokonanych w sztuce...). Tytuł owemu dramatowi nadać by mogły pierwsze kordianowskie słowa padające ze sceny: Oto Polska... Polacy.

A owa scena - to popowstaniowa Polska właśnie. Ciemne, jakby w kamieniu wykute wnętrze, z wielością żałobnie ornamentowanych drzwi, bardziej niż salon czy literacką kawiarnię, jaką ma wyobrażać, przypomina Panteon lub wielki grobowiec, przywodząc na myśl Agamemnonowski "grobowiec sławy, zbrodni, pychy". I inne słowa poety z tegoż poematu - o sobie, któremu "los każe na grobowcach siadać".

W kawiarni-grobowcu - zamarłe w bezruchu postaci z historycznych malowideł i zbiór narodowych symboli: sztandary, zbroje, wieńce, chorągiew z Bogurodzicą, łańcuchy. Na tym przepięknym malarsko (scenografia Władysława Wigury) tle, wśród tonów chopinowskiej muzyki, rozgrywa się bój Lechitów z Wenedami. Nie - jak proponował Słowacki - opowieść z ojczystych pradziejów, lecz rozgrywa się walka, ideologiczna rozprawa, współczesna poecie. Walka emigracyjnych kół, ugrupowań, obozów. Rozgrywa się dramat Wielkiej Emigracji.

Bo Skuszanka, wielbicielka Słowackiego i wielokrotna interpretatorka sceniczna jego dzieł, odczytuje "Lillę Wenedę" nie jako - w literacki kostium przybrany - dramat o przyczynach upadku listopadowego powstania, lecz, idąc dalej w historyczną rzeczywistość epoki popowstaniowej, jako dramat o tragedii pokolenia "smutnych pół-rycerzy - żywych". Pokolenia, którego listopadowa klęska nie nauczyła politycznej mądrości, nie zjednoczyła, ale rozdarła jeszcze silniej w zażartych sporach na paryskim bruku, w paryskich salonach.

Czy tak oryginalnie odczytana "Lilla Weneda" (jako epilog "Kordiana"), czy tak odkrywcza jej interpretacja, a przede wszystkim - czy wzbogacone o fragmenty innych utworów Słowackiego dzieło sceniczne jest czytelne, klarowne? Warto by porozmawiać na ten temat np. z pedagogami: jak odbiera je młodzież, która obecnie nie czyta "Lilli" w ramach szkolnej lektury, a która ogląda to przedstawienie sztuki Słowackiego. Wydaje się, że choć do przeciętnego odbiorcy, nie obeznanego dokładnie z całą twórczością autora "Kordiana", może nie docierać w pełni owa szczegółowa sceniczna analiza powstaniowej czy raczej popowstaniowej historiozofii poety, na pewno dociera doń sam spektakl - jego urzekający, przemawiający wszystkimi teatralnymi środkami obraz sceniczny. Równie wzruszający, co pobudzający wyobraźnię i intelekt.

Może zaskakuje nieco w tej nowej propozycji scenicznej "Lilli Wenedy" potraktowanie postaci Ślaza. Jego wyeksponowanie. Nie tylko tekstowe (najmniejsze skróty w jego kwestiach), ale i sytuacyjne, aktorskie. Na scenie dwa obozy. Sarmaccy Lechici, uosabiający "czerep rubaszny" polskiego charakteru narodowego "z ręką rycerską i głową niemyślącą". Lech-zabijaka (Andrzej Balcerzak) i obca polskiemu duchowi, okrutna królowa Gwinona (w przejmującej interpretacji Haliny Gryglaszewskiej) oraz "anielscy" Wenedzi, którym na wodza-Derwida (Jerzy Sagan) przydała Skuszanka pomnikową postać Mickiewicza, bez wątpienia najwybitniejszą osobistość Emigracji. W królewskim rodzie Wenedów, w XIX-wieczne przybranych stroje, dwie córki: Lilla (wzruszająca Maria Andruszkiewicz i dostojna, mimo rozpaczy i pokory, Urszula Popiel) - uosobienie poświęcających się dla, ojczyzny dziewic-żołnierzy i matek-Polek oraz Roza, polska Kassandra i polska Muza zarazem (Anna Lutosławska), bardziej tu salonową damę niż wieszczkę grobów przywodząca na myśl. I królewicze Lelum-Polelum (trochę nijaki Jacek Andrucki i w tym kontrastowym zestawieniu może nazbyt dramatyzujący Tadeusz Huk), którzy do walki przybierają czaka Szkoły Podchorążych spod znaku Wysockiego. Wśród owej plejady postaci obu obozów niby widmo dziejowe pojawia się Kordian (młodzieńczy Paweł Galia) i Doktor (Hugo Krzyski), spełniający w spektaklu niejako rolę komentatorów, a czasem i zastępujący chór harfiarzy z dramatu.

W tej logicznej i jakże ciekawie plastycznie skomponowanej, nie schodzącej ni na moment ze sceny, gromadzie ludzi, z których część odgrywa rolę przygodnych, niemal kawiarnianych gości (są i filiżanki kawy, i kubki z winem...) działa Ślaz (Wojciech Ziętarski). Właśnie - działa. Nie jest to tylko szekspirowska postać komediowa, rozładowująca napięcia dramatyczne. Ślaz-chorągiewka, rodzimy Jędrek-mędrek wraz ze zmianą wiatrów zmieniający pana, Ślaz, któremu powierza się ważną misję ochrony harfy, symbolu narodowej siły, Ślaz sarkastycznie oceniający postawy bohaterów widowiska - to coś więcej niż tylko komiczna postać i stylistyczny przerywnik. Czy i w nim także nie dopatrzyła się inscenizatorka smętnego symbolu?... A może to tylko świetna gra Ziętarskiego tak wyraziście eksponuje imć Slaza, wynosząc go ponad postać jego pana, komediowo potraktowanego (Marian Cebulski) Świętego Gwalberta i ponad postaci wielu innych bohaterów?

Jakkolwiek by było, ten sceniczny bohater w nowym przedstawieniu "Lilli Wenedy" bodaj najsilniej przemawia do widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji