Artykuły

Powrót Lilli Wenedy

Nieodparta jest pokusa znanych reżyserów, by wybitne swoje dzieła wskrzeszać po latach, a więc w nowych warunkach i obsadzie, najczęściej w innym teatrze, gdzie los ich rzuci lub kariera zaprowadzi. Niestety zwykle bywają to już powtórzenia świeżością i siłą wyrazu nie odpowiadające wersji pierwotnej. Tak też było z twórczym i ciekawym inscenizacyjnie przedstawieniem szekspirowskiego ""Jak wam się podoba", które powróciło na scenę Teatru Narodowego po wielkim sukcesie we wrocławskim Teatrze Polskim.

Dlatego z dużym niepokojem szedłem na przedstawienie "Lilli Wenedy" Juliusza Słowackiego w inscenizacji i reżyserii Krystyny Skuszanki nawiązującej do słynnej premiery tej sztuki w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie w roku 1973. Wszystkim podobała Się tamta interpretacja sceniczna mrocznej dramatycznej baśni, w której płoną na stosach ciała wojowników, ginie lud silny i rosły, pokolenie pogrobowców podejmuje beznadziejny trud, zaś biała i milcząca w ofiarnej śmierci Lilla nie zdoła już ocalić ani ojca, ani jego pieśni,

Przypomnijmy, że krakowska "Lilla Weneda" z wpisanym tekstem "Grobu Agamemnona", co znalazło zresztą uzasadnienie w pierwszej edycji utworu, wskazywała na te wersety, w których poeta nawiązuje do walk stronnictw i orientacji emigracyjnych. Scenografia, kostiumy, nawet gestykulacja i oczywiśćie muzyka Chopina wszystko zostało podporządkowane realiom XIX-wiecznym przeniesionym we współczesność. I dopiero do salonu emigrantów wdzierają się niewygasłe w pamięci łuny Powstania Stoczniowego. Krystyna Skuszanka Wprowadziła postać Kordiana i fragment "Grobu Agamemnona" uniwersalizujący na obszar całego narodu ostrzeżenia i proroctwa zawarte w tym utworze. Przedstawienie krakowskie wyróżniało się konsekwentną Strukturą sceniczno-aktorską i miało też wyrazisty, bogaty treściowo i emocjonalnie wyraz.

W Teatrze Narodowym przywołano również scenerię salonu paryskiego, zagęszczoną atmosferą walki dwóch orientacji i obecnością centrum, które okazuje się mimowolnym katalizatorem zagłady. To już jednak nie emigracja z końca lat 30-tych ubiegłego stulecia. To raczej współczesne spojrzenie historiozoficzne, na racje i spory podejmowane w imię wielkiej sprawy. Cała sceneria okrucieństw i okropieństw, udręk oślepionego wieszcca i ofiary białej Lilli, teatralność "tortur", miotane gromy i przepowiednie, ta wszystko traktowane jest podobnie jak w przedstawieniu krakowskim z dystansem. Trzeba było jednak znaleźć nowy wyróżnik spektaklu, by nie stał się on tylko tragiszopką jak pisano, chaosem, pęczkiem aluzji. Zamiarem inscenizatora było ocalenie idei dramatu zinterpretowanej współcześnie przy zachowaniu zewnętrznego kształtu inscenizacji krakowskiej. I rzeczywiście to nowe mało spójne i rozłamujące się zbyt często przedstawienie przemawia i ze sceny warszawskiej z ogromną siłą i sugestią. Do widza docierają wprawdzie często tylko strzępki idei wynikającej z tekstu inscenizacji, ale prowokują one do refleksji, wzruszenia, stają się jak błysk światła - a to dla dzieła teatralnego najważniejsze. I rekompensuje to szarzenie spektaklu w jego niedostatkach czy niekonsekwencjach, a więc siła i wymowa moralna tego przedstawienia przemawia silniej niż sugestywność jego wrażenia artystycznego.

Niw ze wszystkim jest najlepiej w warstwie aktorskiej. Choć są tutaj role bardzo piękne i przemawiające. Nie oglądałem w tym przedstawieniu pani Sawickiej W roli Lilli. Bardzo ładnie przedstawiła tę postać Ewa Serwa. Siła ofiary widzianej prosto, która zewnętrzną kruchość zmienia w siłę. Taka właśnie jest przecież Lilla - jakby z białego kwiatu lilii wodnej utkana sylwetka dziewczyny.

W tym dramacie a i szczególnie w tym przedstawieniu o losach bohaterów decydują kobiety. Ich atrybuty są jednak kruche, ich skuteczne działanie trwa tylko aż do momentu, gdy pojawia się czynnik zaskoczenia i przypadek niweczy wszystko. Niestety postacie Gwinony (Ewa Krasnodębska) i Rozy Wenedy (Jadwiga Polanowska) jakby się wymijały. Do ich starcia w istocie nie dochodzi, bo są to postacie z innych konwencji. Więcej miałbym zastrzeżeń do roli pani Krasnodębskiej, która wyraziście, konsekwentnie, ale i w sposób nieco obcy koncepcji tego przedstawienia ukształtowała swoją bohaterkę. Nie ma też Derwida - jako duchowego przywódcy, co może sugerować tekst, ale nie ma też i króla męczennika. Jeżeli kojarzymy, dzięki charakteryzacji, Derwida z Mickiewiczem to raczej jest to Mistrz z "Koczowiska" Łubieńskiego. Zbyt mało zdecydowanych rysów nadał tej postaci Czesław Jaroszyński. Interesująco przedstawił Lecha - Witold Pyrkosz, jako wodza raczej niezdecydowanego, niechętnego do ostatecznych rozstrzygnięć, ustępującego w okrucieństwie żonie. Pozostają jeszcze postacie z centrum. Święty Gwalbert taktownie, choć i krytycznie przedstawiony przez Józefa Nalberczaka i Ślaz - Wieńczysława Glińskiego. Ślaz jest nieszczęśnikiem wyłaniającym się z mułu piekieł, diabelskim popychadłem i tak też został ucharakteryzowany. Supła swoje oślizgłe intrygi by żyć, egzystować wygodnie i przez swoje matactwa, podłostki, zawiłe manipulacje prowokować lawinę nieszczęść. Bardzo dobrze pomyślana przez reżysera rola, choć przez artystę i charakteryzatora przejaskrawiona.

Podobnie jak w przedstawieniu krakowskim na scenie pojawia się Konrad wraz z jego monologiem, odezwą i oskarżeniem wypowiedzianym wobec narodu tekstem z "Grobu Agamemnona". To larum i pasją nasycone przesłanie ku ocaleniu. I nie zyskałoby to przedstawienie tak sugestywnego, żywego kształtu, gdyby nie Tomasz Budyta kreujący Kordiana. Trudno mówić o recytacji, o przekazie tekstu tylko, bowiem Budyta swoim aktorstwem i prawdziwym przeżyciem, a także wyrażeniem tego przeżycia w sposób artystyczny, wzbogacił, a może i ocalił, warszawską "Lillę Wenedę".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji