Artykuły

Słowacki, Baczyński

Talent, umiejętności, sukcesy reżysera wymierzają najlepiej jego zmagania z materiałem scenicznym opornym, chropawym, sprawiającym mnóstwo kłopotów i pod ręką mniej doświadczoną i wytrawną kończących się nieuchronnie przegraną. Największymi triumfami nowoczesnych, twórczych reżyserów Szekspira w Anglii są nie tyle inscenizacje jego utworów genialnych, co właśnie słabszych, przywracanie żywemu teatrowi takich sztuk jak "Tytus Andronikus", "Perykles", "Cymbelin". Spośród dwu szekspirowskich inscenizacji Konrada Swinarskiego w Polsce, cenić muszę szczególnie "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", skoro ta gorsza sztuka dorównała w scenicznej ekspresji genialnemu "Snowi nocy letniej". Z dramatów Słowackiego z bajecznych dziejów Polski, trwałe, bujne - chociaż tylko w Polsce - życie teatralne przypadło "Balladynie" prawie nie ma sezonu, by w jakimś teatrze "Balladyna" nie była grana. Natomiast kolejny człon zamierzonego przez Słowackiego cyklu - "Lilla Weneda" rzadko pojawia się na scenie, coraz rzadziej.

Przyczyna jest prosta: badacze twórczości Słowackiego dopatrują się w "Lilli" wielu wartości poetyckich, dramaturgicznych, także politycznych, a to z powodu jej mitycznych związków z Powstaniem Listopadowym. Lecz widz teatralny nie może podzielać tego entuzjazmu: bo nie tyle ogląda aluzyjną sztukę o Listopadzie, co ultraromantyczną dramę, pełną krwi i cudactw, plon wyobraźni wyzwolonej z umiaru, ogląda raczej parodię czy pastisz. Groza powiedzieć, ale czy "Lilla Weneda" to nie polska "Wampuka"? Uwielbiam Słowackiego, mistrza romantycznej ironii, poetę najwyższej miary i wyprzedzającego swój czas; "Lilla Weneda" przywołuje mi jednak na pamięć raczej "Króla Ubu" niż "Króla Lira". Ratują po części tę czarodziejską historię o zaborczo-lechickim początku Polski wprowadzone przez autora postacie Świętego Gwalberta i Ślaza: sceptyczne podejście do roli religii i ostra rozprawa z płaskim oportunizmem. Ale to jednak za mało, by widz przyjmował ze wzruszeniem całość opowieści. Triumf "Lilly Wenedy" w Warszawie 1946 roku był uwarunkowany wyjątkową chwilą historyczną.

Skuszanka i Krasowski to reżyserzy odważni. Krasowski nie wahał się wskrzesić dramatopisarstwa Przybyszewskiej i wprowadzić na scenę Kadena. Skuszankę u Szekspira zainteresowała najbardziej "Miarka za miarkę", a w zakresie inscenizacji klasyki polskiej nie cofnęła się nawet przed słabym i cudacznym "Zwolonem" Norwida. W stosunku zaś do dramaturgii Słowackiego jej "szedewrem", reżyserskim popisem stała się "Lilla Weneda": po sukcesie w Krakowie (1973) pokazana obecnie na scenie Teatru Narodowego. Dzięki zręcznym skreśleniom i paru niewielkim naddatkom z innych tekstów Słowackiego udało się Skuszance stworzyć dość spójny obraz, uwypuklający i podkreślający polityczne usytuowanie sztuki i jej polityczne podteksty, ściszając zarazem i ukameralniając jej niepowściągliwe, baśniowe wątki. Całość zaś ujęła w rodzaj psychodramy, która, słowo daję, pozwala całość oglądać z zainteresowaniem i uznaniem, bez uśmiechu.

Skuszanka dobrze gospodaruje materiałem aktorskim, jaki ma do dyspozycji. Młoda Ewa Serwa starała się udatnie nie być li tylko wcieleniem niewinności i łzotwórczym obiektem nieszczęść w nadromantycznej manierze. Jadwiga Polanowska była szlachetnie patetyczną i dramatyczną Rozą. Powściągliwie, przez co rozumnie, zagrał króla Wenedów Czesław Jaroszyński. Króla Lechitów zagrał Witold Pyrkosz z zacięciem Sarmaty, bitnego w walce, ustępliwego w alkowie. Dobraną parę Gwalberta i Ślaza ukazali Józef Nalberczak i Wieńczysław Gliński (wyborny w masce i ustawieniu roli). W świetnym kostiumie wystąpiła władcza i mordercza Gwinona: Ewa Krasnodębska nadmiarem ekspresji łagodziła swą nieufność do tej postaci.

A swoją drogą, co by się działo, jaki powstałby rwetes, gdyby tak "Lillę Wenedę" potraktować całkiem satyrycznie, przecież to jakby pierwsza polska "Zielona Gęś", przedziwna mieszanina realizmu z rozbuchaną fantazją, a nie pozbawiona elementów społecznej edukacji, co jest właśnie cechą najlepszych "Zielonych Gęsi". Są tu obecne rekwizyty polskiej mistyki, jest fałszywy święty oraz oszukańczy manewrant, itp.

Słowacki był bardem Powstania Listopadowego, a potem - gdy pisarsko dojrzał - jego surowym krytykiem i sędzią: mądra matka umiała go w porę wydostać z Warszawy. Krzysztof Kamil Baczyński zapowiadał się jako poeta znakomity, wielu uważa, że był talentem równy Słowackiemu. Zginął w Powstaniu Warszawskim. Słowacki do jego wieku był autorem, o którym pamiętaliby tylko historycy literatury. Baczyński jest poetą nadziei - niespełnionych. Jego twórczy dorobek, tak tragicznie i przedwcześnie przerwany, pamiętają najbliższe mu pokolenia. Ale jak będzie w przyszłości? Przeczytajcie Przybosia "Jeszcze o poległym poecie".

Teatr Dramatyczny przenieść zechciał na scenę jego wiersze. W wyborze i w układzie Stefana Zarębskiego, w reżyserii i scenografii Waldemara Krygiera. Do "akademii ku czci" próbował reżyser włączyć scenki wizyjno-taneczne. Nie wyszło. Czy wyjść mogło? Smutny wieczór teatralny w Dramatycznym opatrzył inscenizator tytułem "I uczyniłeś wybór po wszelki świata czas". "Tych słów nikt nie umie odeprzeć - nie raniąc". Porównanie Słowacki - Baczyński pozostaje w tragicznej mocy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji