"Lilla Weneda" z fregatą w tle
Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Do nabrzeża przy gdyńskim skwerze Kościuszki przybił kuter Marynarki Wojennej z wielką księgą na pokładzie. Księga symbolizowała dzieło Juliusza Słowackiego, którego prochy sprowadzono do Polski sześćdziesiąt sześć lat temu, właśnie drogą morską, z Cherbourga do Gdyni, a potem dalej - przez Warszawę do Krakowa. Wtedy, w 1927 roku, Juliusz Osterwa uczcił to zdarzenie wielkim plenerowym przedstawieniem "Księcia Niezłomnego" na Polance Redłowskiej. W ubiegłą sobotę , nawiązując do rocznicy i tradycji, w plener zaprosił Teatr Miejski w Gdyni.
Symboliczną księgę powitano godnie, muzyką (grała orkiestra Marynarki Wojennej), korowodem bohaterów utworów wieszcza i poezją. "Testament mój", którego pierwsze słowa "Żyłem z wami..." dały tytuł temu ulicznemu zdarzeniu, recytował sam ... Juliusz Słowacki, w którego wcielił się Adam Hanuszkiewicz.
A potem wszyscy udali się na pobliski plac Grunwaldzki, gdzie w muszli koncertowej nastąpił ciąg dalszy happeningu. Odwracano karty wielkiej księgi, przywołując popularne postaci ze znanych sztuk i krótkie epizody. A że nad wszystkim czuwał mistrz Hanuszkiewicz, więc był Kordian (w tej roli Tomasz Bednarek) na drabinie, Skierka i Chochlik na motocyklach (hondzie i kawasaki) oraz Goplana (Małgorzata Toczyłowska) przywieziona z fasonem czerwoną hondą. Za kierownicą samochodu, który pożyczyła teatrowi mecenas Janina Dobaczewska, usiadł oczywiście Adam Hanuszkiewicz - Słowacki. Był jeszcze Beniowski na koniu (Straży Miejskiej) i Zawisza Czarny w zbroi, a także bohaterowie "Lilli Wenedy", która niedawno miała w Gdyni swoją premierę.
W sobotę, po happeningu, zobaczyliśmy "Lillę Wenedę" na tle "Daru Pomorza", na letniej scenie Teatru Miejskiego, który i w tym sezonie zamierza ją wykorzystywać. W tej chwili - notabene - jest to jedyne miejsce jego prezentacji, gdyż widownia przy ul. Bema przechodzi właśnie remont.
Inauguracja teatralnego lata "pod chmurką" miała pecha, bo w połowie przedstawienia zaczęło padać, a kaprysy aury zakłóciły próby dnia poprzedniego. To oczywiście musiało się odbić na jakości przedstawienia. Nabiegał się i nadenerwował reżyser, dokonując w trakcie spektaklu skrótów, korygując oświetlenie, wydając mnóstwo poleceń, by doprowadzić całość do końca w przyzwoitym kształcie. Widzowie rozpostarli parasole lub skapitulowali, aktorzy dali z siebie wszystko, przemakając do suchej nitki i marznąc. Ale cóż, sztuka zawsze wymaga ofiar.
Te okoliczności na pewno utrudniają obiektywną ocenę "Lilli Wenedy" w drugiej, plenerowej wersji. Nie ulega kwestii, że przeniesienie spektaklu z niewielkiej sceny teatru na wolne powietrze, wykreowało inne widowisko. Teraz rozgrywa się ono na dużej przestrzeni. Naturalne tło - morze, maszty białej fregaty - było wymarzone dla "Księgi Krzysztofa Kolumba". Tutaj natomiast ta sceneria jest obojętna - wizualnie i emocjonalnie. Scenografia Zofii de Inez, wspaniała malarsko i wybornie organizująca sceniczną przestrzeń, została tu zredukowana do zera. Zamiast barwnego horyzontu mamy więc w perspektywie pokład "Daru" i kulisy spektaklu. Kiedy on się rozpoczyna jest jeszcze jasno, a zatem - niemal bez nastroju. W miarę zapadania zmroku klimat przedstawienia zmienia się na korzyść, a idzie to w parze z dramaturgią zdarzeń. Plenerowa scena daje jednak i pewne atuty. Pozwala na lepszą ekspozycję pięknych kostiumów, nadaje widowisku rozmach, jakiego na małej scenie siłą rzeczy było pozbawione. W nowych warunkach kostium nie przytłacza, ruch i choreografia Doroty Furman nabierają ekspresji. I dopiero tutaj docenić możemy urodę muzyki Andrzeja Żylisa, rozbrzmiewającej w całym swym bogactwie brzmień i nastrojów. O ile bowiem o "Lilli Wenedzie" Adama Hanuszkiewicza wystawionej na macierzystej scenie Teatru Miejskiego można było powiedzieć, że odwołuje się do konwencji rock-opery, to ta sama inscenizacja w swym plenerowym wydaniu jest przede wszystkim rock-operą. Widowiskiem raczej niż tradycyjnym spektaklem, którego konwencję inscenizacja Adama Hanuszkiewicza i tak przecież skutecznie modyfikuje.