A młodzieży się podoba!
Kiedy w 1974 roku w Teatrze Narodowym Adam Hanuszkiewicz posadził Balladynę Słowackiego na hondę, wywołało to zgorszenie jednych i aplauz drugich, w tym młodzieży i kilku wybitnych profesorów polonistyki. Tłumy waliły na "Balladynę" do Narodowego. Gdy dziś w Teatrze Nowym Hanuszkiewicz realizuje "Lillę Wenedę" Słowackiego w formie rock opery, tłumów ani śladu, w niecałe dwa tygodnie od premiery na średniej wielkości widowni widać już łysinę. Wśród widzów przeważa młodzież.
Na początek trzeba więc powiedzieć, że "Lilla Weneda" w jeszcze większym stopniu niż "Balladyna" wielką tragedią nie jest. Nie jest również arcydziełem poezji. To dobrze zbudowana sztuka o estetyce w nieco podejrzanym guście. Toteż bez wielkiej szkody można ją przerobić na rock operę, a nawet na operę, jak kto woli. W takim wypadku najważniejsza staje się muzyka. Jeśli jest dobra, podciąga libretto. Jeśli zaś kiepska, pogrąża je ostatecznie.
Traf chciał, że na Hanuszkiewiczowską "Lillę Wenedę" przyszłam prosto z przesłuchania Konkursu Chopinowskiego, ale me tylko dlatego w kompozycji Andrzeja Żylisa nie dosłuchałam się żadnej muzyki. Po prostu ogłuszającego "rąbania" w jakichkolwiek okolicznościach nie sposób uznać za muzykę. Wpadających w ucho szlagierów nie było, czasem przewijał się tylko leitmotiv muzyczny tytułowej bohaterki - banalny i przesłodzony. Jak na całą operę to mało. Jeśli idzie o libretto, z grubsza biorąc sprowadza się ono do opowieści o walce między dwoma pogańskimi plemionami: Wenedów i Lechitów. Król Wenedów, Derwid, ma dwie córki, żądną krwi Rosę i ofiarną gołąbkę Lillę, która ginie w wojennej sprawie.
W obozie Lechitów prym wiedzie żona króla Lecha, Islandka Gwinona, kobieta bojowa, drapieżna, a zarazem macierzyńska, co się okazuje, gdy jej syn zostaje zabity. Na końcu dochodzi do ogólnej jatki, w której ginie naród Wenedów. Świat spływa krwią, co na scenie symbolizują strugi czerwonej farby na czarnej ścianie.
Oprócz pogańskich plemion występuje tu postać misjonarza, Świętego Gwalberta. Święty ubrany w zmiętoszony frak i melonik, wygląda jak podrzędny prestidigitator. W wykonaniu Jerzego Karaszkiewicza to cyniczny, w odcieniu kabaretowym, łowca dusz, którego sługa, Ślaz, jest nędznym tchórzliwym błaznem w pstrokatym paczwerkowskim stroju niby-arlekina.
Anachroniczność kostiumów Zofii de Ines, pseudohistorycznych i nowoczesnych, sugeruje uniwersalność wymowy spektaklu. A z umieszczonej w programie przemowy do publiczności, gdzie Hanuszkiewicz wspomina o dzisiejszych Serbach, można się dowiedzieć, że chodzi o potępienie wojen, w których giną niewinne cywilne ofiary. Reżyser oświadcza też, że przedstawienie swoje kieruje również do dorosłych, a "Nie tylko do młodzieży, jak mi piszą głupcy". No cóż... niech i tak będzie. A młodzieży bardzo się podobało.