Tak trzymać pion
Mam państwu do zakomunikowania arcyniezwykłą nowinę: Adam Hanuszkiewicz zrobił przedstawienie do obejrzenia! Jest to rockowa wersja "Lilli Wenedy" Słowackiego. Do antraktu ogląda się ją nawet ze sporą przyjemnością. Później reżysera, niestety, poniosło. Ale, czy inaczej mistrz byłby sobą?
Dwadzieścia lat temu Hanuszkiewicz bulwersował widzów Teatru Narodowego swoimi obrazoburczymi wystawieniami klasyków. Jego "Balladyna" z Goplaną, Chochlikiem i Skierką na hondach, wywołała ogólnokrajową dysputę (pamiętne telewizyjne "Sto pytań do Adama Hanuszkiewicza") o granicach szargania świętości. Jakkolwiek każdy twórca ma prawo do własnych, nawet najbardziej śmiałych wizji, należałem do osób podchodzących do eksperymentów pana Adama z daleko posuniętą nieufnością.
Raziła moje teatralne upodobania wykalkulowana i manieryczna komiksowość jego spektakli, schlebianie gustom, a raczej guścikom, młodzieżowej (sam do niej wtedy się zaliczałem!) publiczności, a także ostentacyjnie bezceremonialne wprowadzanie w obręb widowiska różnorodnych pozateatralnych udogodnień. Np. mikrofonów. Nie zapomnę sceny z "Iwaszkiewicza", sprzed dwóch lat w Teatrze Nowym, z udziałem aktora Roberta Tondery. Jako egzorcysta trzymał w jednej ręce krzyż, w drugiej - o wiele masywniejszy mikrofon i krzyczał do niego "Szatanie, w imię Chrystusa, ja ci mówię: wynijdź!". Dotkliwszego wstrząsu natury estetycznej, przyznam się, nie przeżyłem.
Na tle dotychczasowego dorobku pana Adama "Lilla Weneda" wydaje się enklawą stoickiego opanowania. Oczywiście i tu mamy do czynienia z głośną muzyką rockową (Andrzeja Żylisa), ale teatru jest jednak zdecydowanie więcej niż estrady. Co ciekawe, wykonawców doskonale słychać, a muzyka nie zagłuszała śpiewanych treści. Można było - rzadkość w polskim teatrze! - zrozumieć każde wyśpiewane i wypowiedziane słowo. Może dlatego zupełnie nie przeszkadzały mi mikrofony w rękach Celiny Muzy (Roza Weneda), Hanny Chojnackiej (Gwinona) czy Brygidy Turowskiej (Lilla Weneda)?
Zabiegi inscenizacyjne nie stłamsiły prosto i klarownie podanego przebiegu narracji. Przekazywanego na tyle wartko, by skupić na sobie uwagę młodzieżowej (głównie) publiczności. Tomasz Zaliwski (Derwid) w duecie z Lillą-Turowską, a także niemal bliźniaczo do siebie podobni Julian Mere (Lelum) i Robert Tondera (Polelum), umieli wyczarować z rzadka już dziś na scenie goszczące wyruszenie. Tak: wyruszenie... Nie bójmy się tego słowa!
Jerzy Karaszkiewicz, ze swoją fizys wiecznie zadowolonego z życia birbanta, nadał sporo ludzkiego ciepła postaci Gwalberta Zwanego Świętym, zazwyczaj odgrywanego przez bardzo poważnych kościanych dziadków. Niefrasobliwość prymitywnej głupoty Ślaza zagrał "z marszu" Maciej Gąsiorek. I można było na tym poprzestać.
Niestety, po przerwie reżyser sięgnął do arsenału swych pomysłów. Efektowna scena walki Wenedów z Lechitami rozgrywa się na tle potężnej blaszanej ściany, po której z góry wąskimi strużkami zaczyna ściekać czerwona posoka. Efekt wizualny jest na tyle mocny, że śmiało można było sobie darować te wycia policyjnych syren i serie z broni automatycznej, którymi, równocześnie, uraczył nas inscenizator. Wprowadzając na pobojowisko kobiety, zbierające do koszyków... czaszki, Hanuszkiewicz sparodiował sam siebie.
Na przedstawieniu, które oglądałem (w dzień po premierze prasowej) podczas najbardziej wstrząsającej sceny spektaklu (Derwid wyjmujący ciało swej córki, Lilli, z przypominającego trumnę futerału od harfy), jednemu z rycerzy-Wenedów w żaden sposób nie udawało się uchwycić pionu. A Ślaz dopiero co zapewniał, że pijaństwo, to obyczaj Lechitów.