Nie płacz Lilka
Rock opera "Lilla Weneda" Adama Hanuszkiewicza to posępna tragedia ze sfer muzycznych, z elementami pacyfizmu. Zbieżność tytułu ze znaną sztuką Juliusza Słowackiego jest przypadkowa.
To było tak. Były sobie dwie grupy rockowe: Lechici i Wenedzi. Solistka Lechitów, Gwinona, nie mogła znieść, że Lilka W., śpiewająca u Wenedów, ma większe powodzenie, umyśliła więc podstępną zemstę. Jej ofiarą padł ojciec wokalistki, Derwid, rock'n'rollowy Dinozaur, który na swojej elektrycznej harfie grał jeszcze z Czerwonymi Gitarami. Tymczasem w zespole Wenedów nastąpił rozłam, siostra Lilki, niejaka Roza, skomponowała własny przebój zatytułowany "Trupy moje, trupy moje" ("Ja palę trupy wciąż, trzaska w płomieniach kość") i zaczęła występować sama, robiąc siostrze konkurencję.
Konflikt wokalistek skończył się bardzo smutno: Gwinona udusiła biedną Lilkę jej własnym kostiumem estradowym, który ta nieopatrznie zdjęła z siebie podczas występu. Wzburzeni muzycy odłożyli mikrofony i chwycili za miecze, ale wkrótce zmęczeni walką pogodzili się i ruszyli na wspólne tournee z piosenką na temat śmiechu. Spektakl wieńczy happy end.
Tragedia "Lilla Weneda", którą Adam Hanuszkiewicz wystawił w Teatrze Nowym w wersji rock opery, mówi nie tylko o zaostrzającej się konkurencji na rynku płytowym. W drugiej części przedstawienia mamy również bardzo aktualny wątek antywojenny. Część postaci chodzi w wojskowych butach i kurtkach, podczas bitwy Wenedów z Lechitami słyszymy strzały i wybuchy bomb. Walka jest tak zażarta, że z bitewnego tłumu wypadają od razu same czaszki.
Przedstawienie łączy w sobie walory widowiska rockowego z atmosferą punktu uboju. Niektóre efekty przewyższają wszystkie koncertowe osiągnięcia Michaela Jacksona i Madonny, mam tu szczególnie na myśli kilkumetrową ścianę, po której spływają strumienie krwi, oraz scenę zbierania czaszek do wiklinowych koszyków, przypominającą nieco grzybobranie.
Jak na tak odważną wizję inscenizacyjną wykonanie jest zupełnie przyzwoite. Zespół Teatru Nowego zgrabnie tańczy i śpiewa, wyróżnia się zwłaszcza Hanna Chojnacka jako Gwinona. Dwie role mogłyby stać się ozdobą jakiejś innej, nie tak krzykliwej i kiczowatej wersji "Lilli Wenedy": farsowy Ślaz Macieja Gąsiorka (świetny zwłaszcza w monologu o przywarach Polaków) i św. Gwalbert w garniturze i wygniecionym meloniku, którego Jerzy Karaszkiewicz gra z właściwą dla tej postaci ironią.
W spektaklu tym, jak i w innych produkcjach Teatru Nowego, liczy się jednak wyłącznie osobowość dyrektora Hanuszkiewicza, czego dowodem są bilety, na których obok ceny wydrukowano jego podobiznę, otoczoną wieńcem z liści. Problem w tym, że nie są to bynajmniej liście lauru, ale zdaje się, porzeczki.