Artykuły

Przedstawienie "Hamleta" w dosyć dużym mieście

Są spektakle teatralne, do których opisania i oceny brak słów, bo żadne superlatywy nie oddają ich wartości i uroków. Są jednak niestety i takie, o których się po prostu pisać nie chce, bo żadne określenie ujemne nie zabrzmi tak dosadnie, jak powinno. Dając nową inscenizację "Hamleta" kierownik artystyczny wrocławskiego Teatru Polskiego rzucił się nie tylko na szerokie, ale przede wszystkim na głębokie wody. Zanurzenie jest tek duże, iż sięga dna.

Stary truizm interpretacyjny mówi, że "Hamlet" to utwór tak bogaty w treści, tak wielowarstwowy, a zarazem tak uniwersalny, ponadczasowy, iż można zeń stale na nowo wydobywać problemy, które mają znamię żywej i gorącej aktualności właśnie teraz, gdy się tę napisaną prawie czterysta lat temu tragedię wystawia. Stąd się wzięły m.in. znamienne rozważania o tym, co bohater chodząc po scenie czyta, jaką książkę trzyma w ręce. Niegdyś sugerowano, że Hamlet czyta "Próby" Montaigne'a, ale były i takie inscenizacje, których krytycy ironicznie twierdzili, iż książka ta to osławiona powieść Tyrmanda "Zły"...

Gdybyśmy mieli pójść tym tropem, musielibyśmy powiedzieć, że obecny Hamlet wrocławski nie czyta chyba nic, choć książkę oczywiście ma w ręce. Jeśli jednak w ogóle coś czyta, to może tylko kryminały Joe Alexa. Bogusław Linda, któremu powierzono tytułową rolę tragicznego księcia Danii, nie daje widzom asumptu do żadnych głębszych przeżyć, gdyż tworzona przezeń postać sama niczego nie przeżywa. Od pierwszego wejścia na scenę aktor jednakowo zawodzi, utrzymując swoje kwestie w manierycznie jednostajnej tonacji, co mu uniemożliwia później jakiekolwdek zróżnicowanie stanów psychicznych bohatera, momentów buntu, rozpaczy czy chęci pomsty. A w dodatku ciągle posługuje się równie monotonnym, hieratycznym gestem, co jego Hamletowi tylko przydaje sztuczności.

Ale aktorska interpretacja postaci tytułowej to jedynie rezultat ogólnej koncepcji widowiska, a raczej jej braku. Do końca wieczoru (a jest to spektakl nękająco długi, bite trzy godziny, z dwiema krótkimi przerwami podyktowanymi zapewne resztką humanitaryzmu, która się może jeszcze w inscenizatorze tli, każąc mu się ulitować zarówno nad widzami, jak i nad aktorami), do końca wieczoru - powtarzam - nikt się nie dowie, o co w tym wszystkim chodzi prócz skrupulatnego ukazania chronologii wydarzeń, czyli samej fabuły.

Od dłuższego już czasu u Łomnickiego w Warszawie, a jeszcze dłuższego u Rzeszowskiej we Wrocławiu, można obejrzeć świetna sztukę Brešana, której bohaterowie dają przedstawienie "Hamleta" we wsi Głucha Dolna. Mam wrażenie, że ci prości ludzie z jugosłowiańskiej wsi lepiej wiedzą, dlaczego podejmują to przedsięwzięcie niż teatralny intelektualista z dużego miasta nad Odrą.

Obserwowałem publiczność na jednym z dalszych, niepremierowych spektakli. Była to niemal wyłącznie młodzież szkolna, licealiści. Wiadomo, "Hamlet" to lektura, trzeba go poznać. Ale też wyczuwało się atmosferę jak przy "odrabianiu" obowiązkowej właśnie lektury: przymus, znużenie, przerwane tylko na chwilę - łobuzerskirn rechotem, gdy ze sceny pada kwestia "Piękna to myśl leżeć między nogami dziewczyny". I poza tym nic. Jednostajność, bezbarwność, szarzyzna, potęgowana w dodatku lichą, bez wyrazu scenografią.

Aktorzy grają każdy sobie i prawie każdy w innym stylu. Np. podawanie tekstu: jedni mówią wyraźnie wierszem, drudzy całkiem dowolnie zamieniają wiersz w prozę, jeszcze inni trochę tak, a trochę tak - gadają prozą, w której się raz po raz coś mimo woli zwierszuje. Nawet taka znakomitość aktorska, jak Igor Przegrodzki (który dwadzieścia lat temu grał samego Hamleta) postać Króla odtwarza bez przekonania - tym bardziej że jego partnerka ma w roli Królowej więcej z Dulskiej niż z monarchini. Eliasz Kuziemski jako Poloniusz jest też tylko śmiesznym, mieszczańskim podskakiewiczem. On właśnie (oczywiście obok innych) mówi tak sobie, "prywatnie", ani wierszem, ani prozą.

Zaciekawiają i bawią Zbigniew Lesień i Andrzej Wojaczek w rolach Rosenkrantza i Guildensterna, wprowadzając do widowiska specyficzny akcent parodystyczno-homoseksualny. No tak, ale to pomysł reżyserski z jakiejś innej parafii. Czyż ci dwaj szpicle, inwigilatorzy Hamleta, mają być tylko śmieszni?

I wreszcie: nowy - jak się podkreśla w programie, osiemnasty - przekład "Hamleta",-dzieło Macieja Słomczyńskiego. Jego nowatorstwo polega przede wszystkim na tym, że zamiast tradycyjnego Fortynbrasa mamy teraz Fortinbrasa (co aktorzy mocno akcentują), zamiast Poloniusza - Poloniusa, zamiast Klaudiusza - Claudiusa, zamiast Horacego - Horatia, a zamiast Ozryka - Osrica. Idąc tym tropem należałoby zamiast o stopniach Celsjusza mówić o stopniach Celsiusa, zamiast o Juliuszu Cezarze - o Juliusie Caesarze, a zamiast o królowej Elżbiecie II - o królowej Elisabeth II.

Całości dopełnia program, wydany w tak nieporęcznym formacie i układzie graficznym, tak nieprzejrzyście złamany, że się go w żaden sposób nie da czytać podczas przerwy w samym teatrze. Dopiero po powrocie do domu, gdy się ową łamigłówkę rozłoży na stole (a zajmie wówczas prawie cały blat, bo jest wielkości afisza), można odpowiednio manewrując, obracając, składając i znów rozkładając, jakoś ją rozszyfrować. Nie ma lekko!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji